sobota, 26 grudnia 2020

Gwiazdki na gwiazdkę

 „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd…” – uwielbiałam tę kołysankę, te gwiazdki, ciemną noc, ptaszki grymaszące, kapryszące i tego kota, który miał nad nimi przewagę, więc lepiej żeby nie usłyszał co się dzieje. Zawsze bardzo podobała mi się też książka. Przez środek okładki przechodził granatowy pas z piękną i tajemniczą postacią nocy, a po obu stronach na białym tle kolorowe, rozbrykane ptaszki i zdyscyplinowane napisy Ewa Szelburg Zarembina. Idzie niebo ciemną nocą. Ilustrował Janusz Grabiański. lektura szkolna.

Znałam tę książkę doskonale, lecz dopiero teraz, gdy raz jeszcze rzuciłam okiem na okładkę zobaczyłam naprzemienność dnia i nocy i ten nieoczywisty moment przejścia jednego w drugie.

Ileż to razy przed zaśnięciem moje myśli zachowywały się jak te ptaszki, roztrzepotane, pobudzone, a jednocześnie złaknione snu, tego co przynieść powinna noc. 

Te błyszczące i migoczące ciemną nocą gwiazdki nie są do zabawy. Zawsze można jednak pobawić się w gwiazdkowe pierniczki albo robienie gwiazdek na drutach, zabawa to miła, zwłaszcza w grudniu. Nauczyłam się wreszcie tej gwiazdkowej formy, wydziergałam trochę małych ozdób choinkowych różnej wielkości, a raczej małości i jedną dużą poduchę, wszystko to dorzuciłam do gwiazdkowych prezentów. Oto one, dziergane i fotografowane w ciągu dnia, noc jest do innych rzeczy😉
















sobota, 19 grudnia 2020

Z pamiętnika dziewiarki

Całkiem niedawno trafiłam w dziewiarskich zakamarkach Internetu na akcję pt. pokaż swoje zapasy. Wprawdzie nie brałam w tym udziału ani nie czułam takiej potrzeby, ale uważam że to pomysł sensowy i ciekawy. Sama dla siebie organizuję czasem włóczkowe seanse inwentaryzacyjne, zawsze mają one inny zakres i charakter, raz są szukaniem igły w stogu siana, czy raczej próbą nalewania z pustego, kiedy indziej karczowaniem lasów i ujarzmianiem żywiołów. Lecz nie o tym dzisiaj chcę napisać. Nietypowy mój remanent, którego właśnie dokonałam nie dotyczy włóczek ani dzianin, tylko dziewiarskich doświadczeń, prac nieoczywistych, nawet niedokończonych, a jednak w jakiś sposób ważnych, dających niespodziewane lekcje. To co daje radość czy nawet ekscytację na polu rękodzieła to nie tylko efekt – udana praca. Ciekawe jest to, co dzieje się po drodze, poznawanie ludzi,  odkrywanie nowych terenów, możliwości ludzkich rąk i różnych wcieleń tej samej materii. No i te supły, skręty, plączące się nitki i inne zawirowania. Zdarzają się tez pasma sukcesów, nie powiem, ale w tej dziedzinie nigdy nie są one takie oczywiste, czasem okupione aktem prucia, niby bezbolesnym, a dojmująco przykrym, ale zarazem przynoszącym ulgę, odzierającym ze złudzeń, że może jednak, że coś z tego będzie, a może na kogoś innego. Są też emocje hazardowe, czy to się uda, czy starczy włóczki, czy się spodoba? Muszę przyznać, że mam satysfakcjonujące życie dziewiarskie, między innymi dlatego, że po prostu lubię to wszystko co się z nim wiąże, nawet tę niepewność i niedosyt. Lekko przychodzi mi rezygnacja z nieudanych dzianin, nawet jeśli wcześniej wyobrażałam sobie, że to będzie nie wiadomo co. Nie przywiązuję się zbytnio do wyników.

Czasem dziewiarskie przygody wychodzą na plan pierwszy, a dzianina jest tylko pretekstem, bodźcem, tematem lekcji do odrobienia.

Przytoczę trzy przykłady, trzy drutowe przygody. Wątki dzianinowe to sweterek dla wnuczki, sweterek dla mnie i skarpety dla syna. Sprawy odrębne a jednak powiązane, jak to bywa w życiu, również dziewiarskim.

1.To miał być sweterek do przedszkola. Z kupionej wcześniej wełenki Drops Baby Merino zaczęłam robić sweterek w paseczki, kolory były miłe dla oka, ale coś mi nie pasowało, wizualnie jakoś mdło i ciężkawo, bez sensu, nie czułam tego, sprułam. Postanowiłam zmienić włóczki. Mało to ich w domu? Cóż, okazało się, że jednak mało. Jak już kolory pasowały to różnice w grubości były zbyt duże, spasowałam więc z paskami i zmieniłam koncepcję na gładki raglan. Z przekorną satysfakcją postanowiłam połączyć dwie bardzo różniące się grubością włóczki i to wcale nie w melanż. Jednobarwny sweterek z szarej, zgrzebnej włóczki wykończyłam różową niby koronką. Wyszło całkiem nieźle, zaś główny problem z tym sweterkiem dotyczył … porównania z poprzednia dzianiną. Była nią chusta z nieprzyzwoicie luksusowej włóczki z jedwabiem, z kaszmirem, dziergana na tyle długo,  że wciąż pamiętałam wrażenia dotykowe.  Pokazywałam ją tutaj. Sam sweterek od września nie doczekał się specjalnej sesji, nie było sytuacji albo pogody. Są tylko zdjęcia na płasko, a na dziecku jedno zdjęcie z komórki wykonane w pośpiechu. 







2. Druga przygoda dotyczy swetra dawno zaplanowanego, z pięknej książki Jennifer Wood „Refined knits sophisticated Lace, Cable, and Aran Lace Knitwear". Pierwszy rzut oka na Idril i postanowiłam zrobić  go dla siebie. Bez pośpiechu, bez presji, kiedyś, w swoim tempie, w swoim czasie, w międzyczasie. Pojawiła się właściwa przędza, nadszedł moment, otworzyłam księgę i podążając za wskazówkami autorki przystąpiłam do działania. Oczywiście próbka, wyliczenia, porównania, wszystko grzecznie. Do czasu. Pierwsza, zdecydowanie zbyt późna przymiarka ujawniła wcześniejsze podejrzenia, z mojego starannego i żmudnego dziergania wyszło coś dziwnego, dużo za dużego. Co poszło nie tak? Wtedy coś natchnęło mnie by zajrzeć na Raverly, gdzie nagle odkryłam nie tylko różne wykonania tego samego projektu, ale dopisane do nich uwagi. Jak dla mnie odkrycie. 

Platforma Raverly nie jest mi obca, ale bliska też nie jest. Raczej świadomie ograniczam moje w niej pobyty, z braku czasu i  z obawy że wpadnę po uszy. Czasem coś przeglądam, oglądam, niekiedy kupuję. Domyślam się, że dziewiarki mogą mocno się zdziwić tym moim wyznaniem. Urwała się z choinki i dynda jeszcze zdziwiona.

Szukając innych wersji Idril skupiłam się na komentarzach, że coś jest nie tak z wyliczeniem oczek, i że to projekt „time consuming”. Czyż to nie zabawne, omijam Raverly, w obawie, że taki czasożerny. Lecz gdybym wcześniej poznała te opinie to trochę czasu bym oszczędziła. Zamierzam więc zmienić moją relację z Raverly, zaś tego swetra kończyć nie będę. Jeszcze wprawdzie nie pruję, zachowam jako solidną próbkę do następnej dzianiny.



3. I na pocieszenie wrzuciłam na druty piękną cieniowaną wełnę na skarpety dla syna. Ach jak ja rozumiem wszystkie miłośniczki skarpet!



 


sobota, 12 grudnia 2020

Chusta podróżna

A może by tak wybrać się w góry? Była jeszcze piękna, kolorowa jesień, dogadzało nam słońce i akurat przydarzył się jeden dzień wolny dzień.

Jedźmy, nikt nie woła, a jakby jednak wołał, zew natury i góry, wiadomo, ale też inny głos dawał się usłyszeć, jedźmy, jeszcze można, kto wie co będzie jutro, może nie zamkną lasów, ale nas zamknąć mogą. Jedźmy. Decyzja zapada nagle, z dnia na dzień, albo raczej z  późnego wieczora na wczesne rano. Pieniny nie tak daleko, wspinaczki nie uprawiamy,  jakoś specjalnie szykować się nie trzeba. Jest tylko jedno „ale” – nie mam niczego na drutach, a w samochodzie zwykle towarzyszy mi jakaś robótka.  

Wszystkie planowane projekty wymagają na początku skupienia i jakichś wyliczeń, nie wspominając do doborze przędzy. W ogóle nie mam na to czasu. Jeśli nawet moje dzierganie jest formą uzależnienia, to nie sprowadza się tylko do machania drutami. Nie jest mi obojętne, co robię, potrzebuję inspiracji, natchnienia albo przynajmniej poczucia, że to co zamierzam wydziergać jest potrzebne. I bez względu na to, czy mam zrealizować projekt dawno zaplanowany czy też spontaniczny to zawsze na początku potrzebny mi jakiś impuls, zapał, zew, nie ważne jak zwał, bez tego ani rusz.

Tamtego wieczora wiedziałam, że mogę liczyć tylko na swoje zasoby i opanowane umiejętności.  Sięgając wysoko do jednego z pudełek zastanawiałam się, czy jego zawartość stanie na wysokości zadania i podpowie co mam robić, albo czy ja sama widząc jakiś motek przypomnę sobie wcześniejsze plany, na które dotychczas nie znalazłam czasu.

Myślałam o skarpetkach, tych mam wiele w planie, włóczek odpowiednich też nie mało, a sama robótka zmieściłaby się w bocznej kieszeni plecaka z termosem i kanapkami. I choć jak wspomniałam, tych wełenek u mnie niemało, każda zakupiona bardzo mi się podobała, no ale to jeszcze nie wystarczy żeby od razu nabierać oczka na druty. Oczy się muszą zaświecić do koloru, wzoru, do pomysłu. Godzina późna, coś tam podpowiadam synom, a sama wspinam się po taborecie, mąż się ze mnie śmieje, choć wiem że mnie dobrze rozumie. Otwieram pudło i choć zastanawiam się nadal nad tymi skarpetkami to nagle wpadają mi w oczy trzy kolory, które łączą się obłędnie w prostą, swojską chustę. Z cieniowanym dropsowym Fabelem zgrały się zgodnie dwa kontrastowe motki luny, naturalny kremowy i omszały bordowy. Czegoś takiego się nie spodziewałam, przecież dobrze wiedziałam co mam, i mniej więcej co z czego mogłoby powstać. Ze też nigdy tych trzech motków nie zestawiałam razem!

Nie muszę już pisać z jakim entuzjazmem zaczęłam robić chustę. Najprostszym znanym mi sposobem, oczkami prawymi i lewymi, z prostym ażurem, a potem dodałam jeszcze wzór gwiazdkowy. Robiłam tę chustę w drodze, z Krakowa do Krościenka i z powrotem, a potem zabierałam ją na wyjazdy nieco bliższe, na tyle jednak regularne że w dość szybkim czasie doszłam do ostatniego rzędu. Wtedy zabrałam chustę do domu, uprałam i zblokowałam i na zdjęcia znów zabrałam ją na wycieczkę. Jak na grudzień było przyjemnie, ale jednak chłodno, a  chusta sprawdziła się świetnie, choć cienka i lekka to wyraźnie ciepła. 

Oto ona:

 












niedziela, 6 grudnia 2020

Skarpety do kompletu

Skarpety i sweter. Wiele podobieństw łączy tę parę. Zrobiłam je z tej samej wełny, z tymi samymi wzorami z taką samą intencją, by zrobić rzecz potrzebną i praktyczną, a jednocześnie spontanicznie,  z tą przyjemną radością tworzenia czegoś od nowa, która za każdym razem wydaje się zupełnie nowym doświadczeniem.  

Te dwie dzianiny tworzą zgrany duet i  wyglądają jakby były razem od początku, ale  sweter jest starszy o ponad trzy lata, pokazywałam go tutaj

Ten czas wydaje się teraz odległy, odmienny, w pewnych obszarach bardziej beztroski, po prostu inny.

Warto jednak wyjść z domu, wyjść ponad to, co przeminie i w pogodny dzień pozachwycać się kolorami, dostrzec na niebie błękit paryski i zastanawiać się czy opadające igły modrzewia to ochra, umbra czy sjena palona. Można wdychać ich żywiczny, świeży zapach i patrzeć jak beztrosko dzieci podrzucają w górę suche liście i idąc dalej wsłuchiwać się w ten szelest pod nogami, tak sam jak kiedyś, jak zawsze.









wtorek, 24 listopada 2020

Bez schematów

Między dzianiny planowane, długo oczekujące na swój czas wpadają nierzadko pomysły nagłe, spontaniczne i na dany moment po prostu konieczne.

Tak też zdarzyło się ostatnio. Gdy pewnego razu po wizycie dzieci zaczęło się ubieranie do wyjścia uświadomiłam sobie, że powinnam im zrobić otulacze na szyję, czyli coś, co wkładałoby się szybko, nie wymagało owijania, podwijania, okręcania. Natychmiast przeskanowałam w pamięci zasoby włóczkowe, kierując się  kryterium miękkości, delikatności, ciepła i oczywiście koloru, tak aby w tonacji zgrywały się z kurteczkami. Dzieci jeszcze było słychać za drzwiami, a ja już dałam nura do wełenek. Spodziewałam się długiego włóczkowego buszowania, jakichś dylematów i wahań decyzji, lecz ku mojemu zdziwieniu szybko wybrałam po jednym motku. Jeszcze raz omiotłam wzrokiem całą resztę różów, szarości i błękitów, ale to tylko potwierdziło słuszność wcześniejszego wyboru. Dla wnuczki zgaszony róż z błękitem z włóczki w samo powstające wzory  YarnArt crazy color 126, a dla wnuczka stalowa szarość mojej ulubionej mieszanki alpaki z jedwabiem Drops BabyAlpaca Silk.

W szarym golfiku wykorzystałam wzór patentowy, który pamiętam jeszcze z dzieciństwa, przed „opatentowaniem” nazywany był perełką. Ten ścieg zawsze mi się podobał, zwłaszcza na męskich dzianinach.

Takie otulacze robiłam już wcześniej, można je zobaczyć tutaj i tutaj. Poprzednie miały wydłużone przody, tym razem po części golfowej zrobiłam prosty raglan.

Z różowego motka postanowiłam zrobić jeszcze czapkę - kapturek, chyba jeszcze nigdy nie dziergałam takiej formy, od brzegu w tył, z wiązanymi troczkami i niewielkim pomponikiem na końcu. Czapka jest bardzo miękka i ciepła, bo dorobiłam do niej drugą wewnętrzną warstwę z tej przemiłej włóczki Drops BabyAlpaca Silk w pasującym do całości niebieskim kolorze.

Zarówno otulacze jak i czapkę robiłam na oko, bez schematów. A skoro o tym mowa, to aby nie popadać zbytnio w rutynę, tym razem wpis ma najpierw dziewiarskie konkrety, a dopiero na koniec moje refleksje niedziewiarskie.

Gdy przy tym ubieraniu dzieci olśniło mnie, że muszę im wydziergać kominki, poczułam instynkt babci, odruch serdeczny, spontaniczny. Może odziedziczony po przodkiniach, może nabyty wraz z wnukami. Ciekawy to temat i nieoczywisty. Gdy stałam się babcią pojawiły się nowe odruchy, niczego mi nie ubyło, a na pewno przybyło miłości.

Zastanawia mnie też stereotyp babci, chyba wciąż jeszcze żywy, w chuścinie, okularach, może jeszcze na bujanym fotelu. No więc teoretycznie to ja do niego pasuję, mam wnuki, okulary, kocham chusty i szale, poza tym robię na drutach. Jednak w takim schematycznym portrecie nie czuję się sobą, odnajduję pewne rysy wspólne z tym stereotypem, ale niewiele to mówi o mnie. Nie żebym się odżegnywała od bycia babcią i od skojarzeń z dojrzałym wiekiem. Ba, są nawet pewne babcine atrybuty, których mi brakuje. Nie mam fotela do dziergania, ale to nic, mebel zawsze można kupić.

W moim wyobrażeniu babci było przede wszystkim dużo wolnego czasu. Teraz przez ciągły pośpiech połacie wolnego czasu są dawno już wymiecione z naszej codzienności, którą wciąż na nowo wypełniają kolejne pomysły, zadania i obowiązki.  A doba ma ciągle tyle samo godzin co przed wiekami.

Tak naprawdę nie mam pojęcia jaka jest teraz typowa babcia. Pewnie każda inna, bo każdy człowiek jest osobny, wyjątkowy. Myślę też, że niewiele wiemy jakie były tamte dawne babcie, prababcie, praprababcie. W czym znajdywały głęboką radość, z czym się zmagały, o czym milczały, jak bardzo kochały, jak przeżywały mijający czas? Wiemy tylko, że niektóre robiły na drutach, może nawet te same wzory, a jednak każda inaczej.


 















 




 

sobota, 14 listopada 2020

Nastroje i sploty listopadowe

Korony drzew jeszcze niedawno rozświetlone były płomiennymi kolorami, a dziś  już powoli tracą ostanie liście, żółte, czerwone, brązowe. Wiatr zaprasza je do tańca w zmieniającej się scenerii, to w smętnych deszczach, pod ołowianym niebem, to w przebłyskach słońca, ciepłych i krótkich.

Dni zbyt nagle zapadają w mrok, w chłodną wilgoć, czasem w słabość czy nawet bezradność. Oto listopad. Nie przypominam sobie nikogo, kto by powiedział, że to jego ulubiony miesiąc. Trudno się dziwić, bo ten czas rozdaje nielubiane karty, spadek nastroju, odporności, przeziębienia i inne takie. Zależy gdzie mamy przetarte swoje kapoty, tam będzie podwiewało, a czasem nawet może przetrzeć się mocniej albo i rozerwać. Trudno się dziwić o tej porze.

Ale listopad miewa też swoje jasne strony, piękne niebo, bajeczne obłoki, tajemnicze mgły nad polami, nieliczne jabłka na starych jabłonkach i czasem trudno odróżnić, czy patrzy się na prawdziwy pejzaż czy na jakiś olejny obraz z dawnej epoki.

Miłe chwile w listopadzie da się też sprowokować zapalając pachnące świece, piekąc placek z jabłkami lub choćby same jabłka. A jeśli czas pozwoli to można otulić się ciepłym kocem, zanurzyć w lekturze. Pomarzyć!  Przedmiot marzeń dowolny, na przykład czas wolny😊

….

Zbieram ostatnie dzikie owoce chcę jeszcze zdążyć przed zmrokiem, przed zimą. Uczę się oczywistych praw przyrody, jej kształtów, rytmów i tajemnic. Cieszę się, że mogę spojrzeć w niebo, w drzewa, w trawy. Podnoszę z ziemi orzech i zauważam, że zaczął kiełkować. Oto listopad. Dawniej powiedziałabym, że natura zamiera, teraz widzę to trochę inaczej, przyroda po prostu odpoczywa, bo to jest ważne dla życia.

Listopadowy spacer nie jest wcale oczywisty, tym bardziej cieszy mnie oglądanie ostatnich spadających liści, odsłoniętych konarów drzew, ciekawych kolorów zeschłych traw.

Wracam zmęczona i dla relaksu sięgam po druty. Robię gruby sweter, codziennie po kawałku. Praca to niepewna, bo projekt trochę szalony i może dlatego tak kuszący. Czy mogę pozwolić sobie na tak grube warkocze na całej powierzchni? Pozwalam sobie, a co tam! W razie czego mam sporo smukłych siostrzenic.

Łączę trzy różne włóczki w  intensywny ciemno turkusowy melanż, z lekkim szmaragdowym połyskiem. Ponieważ jednej z włóczek jest znacznie mniej, co kilka rzędów zmieniam jedną z nich, zdecydowanie nie uprzyjemnia to pracy, ale myślę że dla spójnego efektu kolorystycznego warto się potrudzić.

Te grubaśne skośne warkocze znalazłam w starym numerze Sandry, to znaczy znalazłam je w nowo kupionym numerze, zachwyciłam się i postanowiłam zrobić takie, ale zanim doszło do realizacji planu Sandra zestarzała się o parę lat, ja dokładnie o tyle samo. Oryginalny projekt był krótkim sweterkiem do pasa, ja zrobiłam wersję wydłużoną.

Taki oto sweter na grubaśnych drutach zrobiłam sobie na rozweselenie listopada. 























wtorek, 3 listopada 2020

Jesiennie, zdalnie, kolorowo

Ręcznie robione dzianinowe rzeczy mają w sobie coś sentymentalnego, często kojarzą się ze wspomnieniami, z poświęconym czasem i z ciepłem relacji.

Zanim jeszcze powstanie jakaś dzianina, dziewiarka już puszcza wodze wyobraźni, rysuje kształt, dobiera kolor, grubość, miękkość. Nawet przy długich i starannych przygotowaniach jest jakiś element ryzyka, niepewność czy wyjdzie tak jakby się chciało, czy może jednak inaczej. Trzeba przyznać, że ta ciekawość efektu działa dość ekscytująco. Kiedy robi się dla kogoś jest jeszcze obawa czy trafi się w rozmiar i w upodobania. Oczywiście bada się to wcześniej, obserwując, pytając wprost albo subtelnie, w zależności od tego, czy to ma być niespodzianka czy spełnienie czyjejś prośby.

Bez względu sytuację zawsze pojawiają się jakieś niespodzianki, nie chodzi mi o jakieś trudności, potknięcia czy opory materii. Największe zaskoczenie przychodzi po zamknięciu ostatniego oczka, gdy w głowie wybrzmiewa zdziwione „Oooo, więc tak to wyszło i nawet się udało”. Prawie skończone. Jeszcze tylko ostatni etap zwany blokowaniem, czyli próba wody, jeszcze ostatnie modelowanie kształtu i suszenie. Dzianina zrobiona, gotowa do oddania, do ubrania. Pretekst do spotkania, spaceru, rozmowy. Byłoby miło i przyjemnie, pojawiłyby się zupełnie nowe tematy do omówienia i terminy do umówienia. Nie ominęłaby mnie jeszcze jedna niespodzianka, jaką zawsze jest dla mnie reakcja na to co zrobiłam, błysk w oku, element zaskoczenia, czasem chwila niepewności i radosna ulga, że to jest właśnie to. Moja radość i poczucie, że pojawia się wolna przestrzeń dla nowych pomysłów.

Jednak w czasach epidemii rzeczywistość mocno się zmienia, zamiast na spotkanie wybieram się na pocztę. Przesyłka dociera błyskawicznie, dostaję wiele miłych słów pod adresem zrobionych przeze mnie rzeczy,  to więcej niż się spodziewałam, szczerze mówiąc brałam pod uwagę zrobienie tej czapki od nowa, z innej przędzy. Jestem zadowolona i zgodnie z tym co napisałam wcześniej powinna pojawić się w głowie wolna przestrzeń dla nowych projektów. Owszem, mam różne dziewiarskie plany i pomysły, lecz wcale nie jest łatwo się im oddawać w gęstej atmosferze panującego niepokoju i niepewności. Jak odnaleźć nagle radość i nadzieję? Odpowiedzi szukam – słucham Marka Grechuty, mam na myśli słuchanie muzyki i słuchanie w sensie posłuszności. Kiedy lata temu słuchałam Grechuty niemal na okrągło nawet nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś tam, w trudnych czasach znajdę w urywkach poezji takie pokrzepienie. I każdego dnia, mimo wszystko chwytam myśli nagłe, jasne.

 

Dzianiny, które dziś prezentuję jakoś tak wiążą się ze zdalną rzeczywistością.

Czapkę w komplecie z rękawicami i jaskrawe skarpetki zrobiłam w prezencie dla wspaniałej instruktorki, dzięki której nie tylko polubiłam ćwiczenia, ale wplotłam je w swoją codzienność. Bardzo cieszyłam się, że wreszcie znalazłam coś takiego, było jednak jedno „ale” w postaci odległości. Dotarcie na salę zabierało mi znacznie więcej czasu niż trening, czasami się spóźniałam, bywało też tak, że w ogóle nie udawało mi się dotrzeć. Zamarzyło mi się na takie dni ćwiczenie z domu, z prowadzeniem Kasi. Kiedy rozmawiałyśmy o tym, nikt nie spodziewał się ani epidemii, ani tego co przyniesie. I w tej nowej rzeczywistości spełniło się to, czego pragnęłam, tyle że w moich wyobrażeniach to miało być coś dodatkowego, na sytuacje awaryjne, a nie zamiast dotychczasowej formy. W międzyczasie obok regularnych treningów otrzymałam zestaw ćwiczeń specjalnych dedykowanych moim konkretnym bólom i ograniczeniom. Oczywiście w formie zdalnej, jak na te czasy przystało. A przekazanie prezentu za pomocą poczty, czyli też poniekąd zdalnie.

















piątek, 9 października 2020

Chusta hipnotyczna, wodna, tymiankowa

Pierwszy listek tej niezwykłej chusty zaczęłam w przeddzień wyjazdu nad morze. Miałam nadzieję, że skończę go w przednoc i zdążę wyspać się przed podróżą, podczas której, jak gdyby nigdy nic, wyciągnę druty i nastąpi ciąg dalszy dzianiny.  Sam początek pracy, pierwsze czytanie opisu, własne pomyłki i ich szukanie a potem poprawianie, zajęły mi znacznie więcej czasu niż przewidywałam. Nawet nie przyszło mi wtedy do głowy, że będzie dotyczyło to całej pracy nad chustą. Tamten brak skupienia tłumaczyłam sytuacją, przypominaniem sobie czy wszystko spakowane, tym dziwnym stanem gdzieś pomiędzy, właściwie już nie tu, a jeszcze nie tam i dziecięcą radością, że naprawdę jedziemy nad morze! Ta myśl mnie rozpraszała i zarazem osładzała skutki tego rozproszenia.

W taki  dzień nawet drobne potknięcia  w dzierganiu mają posmak beztroski. Nic przecież nie muszę,  i nikt mnie nie goni, no może tylko ten wewnętrzny poganiacz, a może hipnotyzer przekonujący, że skoro jadę na tak długie całotygodniowe wakacje to spokojnie mogę zrobić dla siostry tę chustę, jeszcze przed pandemią obiecaną.

Choć uwierzyłam, że to jest możliwe i nawet wyobrażałam sobie zdjęcia gotowej chusty na plaży, to jednak będąc nad morzem dałam się pochłonąć aktywnościom innym niż dzierganie i do dziś czuję ich wszystkie dobre skutki, ale też niedosyt. Wydaje mi się, że w nieskończoność mogłabym iść wzdłuż plaży, wsłuchiwać się w łomot fal albo ich łagodny szum,  wpatrywać w bezkres błękitów i zieleni oraz wdychać tę świeżość i głęboki, żywy spokój. Dobrze jest przywoływać takie obrazy, by poczuć odprężenie, lecz gdy dopada człowieka zmęczenie wówczas morze wydaje się jeszcze bardziej odległe, a wakacyjny luz jakąś abstrakcją. Tego roku oprócz muszelek i kamyków znalazłam na plaży ciekawą myśl. Napierające, wzburzone fale najpierw zamieniały ciemny błękit wody w rozpryskaną, bujną, jasną pianę, energicznie unosiły się wyżej i opadając stamtąd wylewały na plażę, by za chwilę wycofać się spokojnie i zrobić miejsce dla kolejnej fali. W tym miejscu powierzchnia plaży stawała się idealnie gładka, bez żadnych śladów. Muszelki i kamyki dałam moim wnuczkom, ale ten obraz zostawiłam sobie jako cenną pamiątkę. Popatrzeć na swoje wzburzone myśli jak na tę falę, pozwolić im pobuzować i potem zobaczyć ich wygładzoną powierzchnię.

Innym wspomnieniem z tych wakacji jest chusta, którą skończyłam parę tygodni po powrocie.

Powstała ona w oparciu o projekt Alfaknits "Greenhouse knits 7 shawl". Na pierwszy rzut oka ta oryginalna dzianinowa forma wydaje się niezbyt skomplikowana do wykonania, ot francuz z dodatkiem ażurowych motywów. Okazuje się jednak, że jest to wzór czasochłonny i nieintuicyjny. Teraz już wiem, dlaczego tak urzekł mnie ten projekt, z pozoru prosty i bezpretensjonalny. Jego tajemnica tkwi w tym, że liście nie są symetryczne i  właśnie dzięki temu wyglądają tak naturalnie. W dzierganiu oznacza to potrzebę większego skupienia uwagi na wzorze, w połowie jednego listka pojawia się początek drugiego, toteż nie jest oczywiste kiedy motyw się kończy, a kiedy zaczyna. Nie da się robić tego automatycznie, więc licznik rzędów okazuje się bardzo pomocny.

Wykorzystana włóczka to Karina - ręcznie farbowana wełna merynosowa z dodatkiem kaszmiru i nylonu.

Włóczki Warmii dotychczas znałam tylko z widzenia a i to jedynie przez szybę monitora. Wystarczyło to jednak, żeby się czasem pozachwycać czy to włóczką w nowych motkach czy we wspaniałych pracach innych dziewiarek. Ucieszyłam się ogromnie, gdy Kasia wybrała na swoją chustę Włóczki Warmii właśnie, w kolorze Tymianek. Ta piękna włóczka stała się dodatkiem do moich wakacji, na tyle luksusowym, że nie ryzykowałam zabierania jej z sobą na plażę, aby między szlachetne włókna nie nawpadało piasku. Zaglądnęłam właśnie na stronę producenta, by sprawdzić czy poprawnie zapisałam nazwę i moją uwagę przykuły słowa „włóczka niewiarygodnie miła  w dotyku, z delikatnym puszkiem i jedwabistym połyskiem”. To prawda. Puszek i połysk być może da się zauważyć na zdjęciach, ale tę niewiarygodną miłość w dotyku warto poczuć. Gdyby jeszcze ta wspaniała wełenka była na tyle domyślna, że leżąc obok wydrukowanego opisu sama zamieniałaby się w chustę to miałaby jeszcze nadmorską sesję zdjęciową na tle tańczących fal. Od początku do końca chustę zrobiłam jednak sama i gdy była już gotowa znów zabrałam ją nad wodę. Tym razem nad jezioro, niedaleko miasta.