piątek, 22 listopada 2019

Skarpetkowa symetria


Moje pierwsze skarpety! Wyczekane, wydziergane, własnoręcznie zrobione, oto one.

Zastanawiam się jednak, na ile mijam się z prawdą nazywając je pierwszymi. Kiedyś dawno temu skarpetki zrobiłam. Nieścisłości w dziewiarskiej biografii mogłabym usprawiedliwiać słowami starej piosenki - „każda miłość jest pierwsza”, ale wtedy to nie były jakieś miłosne uniesienia.

Gdy jako dziecko uczyłam się robić na drutach, musiałam też zaliczyć skarpety. Niespecjalnie mnie to kusiło, a mama naciskała. Na pięty. Trzeba nauczyć się formowania pięty. No dobra, nadziubałam się i  jakoś opanowałam ten klin, też mi coś, tyle zachodu dla zwykłych skarpet. W każdym razie miałam to z głowy, i to na bardzo długie lata.

 Zaraz potem wydziergałam sobie getry w grubej wełny, kolorowe, z żakardowym wzorem. Dumna byłam z nich ogromnie, ale już pierwszego dnia przekonałam się, że są niepraktyczne. Aby zaprezentować ogrzewanie części nóg, trzeba było inne fragmenty kończyn narazić na marznięcie. Tamtych swoich skarpet nie pamiętam, ale na pewno były noszone, niezauważalnie, zwyczajnie, w końcu znoszone i zniszczone jak wiele innych, podobnych. Z niefarbowanej owczej wełny, którą uprzędła moja babcia. Wtedy moim podejściu do skarpet nie było szalonych uniesień, zwykła rzecz, nawet znój, tylko tyle. A teraz budzi się taki sentyment, który ogrzewa serce mocniej niż najcieplejsze dzianiny. Myślę o mojej mamie wciąż dziergającej skarpety i o babci, która od wielu lat już nie przędzie żadnej wełny. Choć w życiu powstało już całkiem sporo nowych wątków,  to we mnie ciągle jeszcze przędzie się ta nić, która łączy mnie z przeszłością. A swoją drogą zastanawiam się, co stało się z babcinym kołowrotkiem.

Gdy po latach wróciłam do dziergania i zachłannie rzucałam się na kolejne możliwości, to jednak skarpety zawsze pozostawały poza obszarem mojego zainteresowania. Nie żeby mi się nie podobały, wręcz przeciwnie, ale wiadomo było, że przecież skarpet to ja robić nie będę. Trudne, pracochłonne, kiedy ja bym na to znalazła czas. Uparte przekonanie z czasem zaczęło się kruszyć i nie wiadomo kiedy zamieniło się w pragnienie wydziergania skarpetek. Gdy na zmarznięte stopy naciągałam skarpety zrobione przez mamę myślałam, że już chyba pora na własne. W każdym razie plan się umacniał– zrobię na pewno. Mijała kolejna zima i dalej nic, zachwyty nad projektami innych dziewiarek wzmacniały moje postanowienie, ale też trochę onieśmielały.  Brakowało mi jakiegoś impulsu. I pojawił się wreszcie, w najlepszym chyba momencie. Bodźcem do wcielenia w życie skarpet stało się listopadowe zadanie w ramach wyzwania z Kamilą Wojciechowską – Jeden motek, wykończ zapasy, odczaruj angielski.  Z przyjemnością nabrałam na druty miękką wełnę Scheepjes Our tribe w kolorze 968 – o wymownej nazwie Happy ind red. Szukałam prostego ażuru z niewielkiej liczby oczek, wybór padł na ścieg „wodospady” –  coś w sam raz na moją dziewiarską ekspresję. Kryzys pojawił się za kostką  przy zbyt nagłym przejściu kolorów, już miałam rzucić to w kąt, nawet poszłam wyszukiwać innej wełenki, ale wieczorem uznałam, że przecież nie muszą być identyczne i wróciłam do dziergania. Wyszło nieźle. Wełna super miękka i miła, nawet kolor grzejący, niech no tylko dopadnie mnie znów przeziębienie to wskakuję do łóżka w nowych skarpetach. Albo i bez przeziębienia, nie wywołujmy wilka z lasu. 

Potrzebuję też mocniejszych skarpet, takich do ćwiczeń, gdy podłoga zimna a buty niewskazane. Przekonawszy się, że skarpety robi się szybko i przyjemnie, szukam odpowiedniej wełenki, najlepiej w jakimś żywym kolorze. Zamiast szaleć z resztkami, bawić się w wesołe paski, tym razem wybrałam wersję jednobarwną.  Mam taką wełnę z odzysku, w  ilości „wystarczy na sweter”, w kolorze wściekle turkusowym, zbyt ciężkim dla dzieci, zbyt krzyczącym dla dorosłych, a dla każdego zbyt gryzącym. Za to na skarpety – fantastyczną. Skorzystałam z wzoru „Entwined  House Socks for Ladies” Margaret MacInnis, z którego nauczyłam się wzmocnionej pięty, z opisem dojechałam do pięty a resztę już robiłam trochę z opisu Kamili, trochę na oko.

Moje pierwsze skarpety, trochę ich jest, pierwsze wydziergane dawno temu i pierwsze w nowej erze mojego dziergania, a za raz po nich drugie. Chwila, przecież w czerwcu zrobiłam też stopki, jakby nie było to też rodzaj skarpet. Kończę więc, by nie pogubić się w tym wyliczaniu co było pierwsze, co ostatnie… Jedno wiem na pewno, skarpety to fajna sprawa, a sądząc po ilości zdjęć wygląda na to, że i obiektyw je polubił…

































piątek, 8 listopada 2019

Męski sweter - fakt dokonany


Sama nie wiem jak zacząć, od początku, od końca, a może w ogóle się nie rozpisywać, tylko w dwóch słowach ująć fakt dokonany – męski sweter.

Prosta sprawa, rzec by można „nic dodać, nić ująć”. Tyle, że dodawanie i ujmowanie jest istotą wielu procesów. Na przykład tworzenie dzianiny można sprowadzić do wyliczania oczek w taki sposób, by w efekcie uzyskać pożądany kształt. I choć to prawda, brzmi jakoś dziwnie i może nasuwać pytanie, co w tym dzierganiu takiego fascynującego.

Tak to bywa ze zbyt zwięzłymi streszczeniami, że niekiedy mogą od prawdy  trochę oddalać.

Czasem, gdy po skończeniu książki ponownie czytam opis na okładce to dziwię się, jakbym czytała o czymś zupełnie innym. Poświęcam jeszcze chwilę temu skrótowi, stwierdzam że owszem, wszystko to prawda, ale raczej nie oddaje moich wrażeń z lektury. I dziwię się jeszcze bardziej, lecz nie oburzam się. Odkrywam wtedy, że bardzo ciekawe rzeczy dzieją się gdzieś pomiędzy, na granicy oczywistego planu, czasem wcześniej, czasem po fakcie.

Jeszcze zostając przy czytelniczych porównaniach – nie tylko sama lektura jest szczególnym doświadczeniem, ale i to co dzieje się wcześniej i później. Dokonując wyboru książki często opieramy się na tym co już wiemy, na swoich przekonaniach i wyobrażeniach, ale też na nowych informacjach i sugestiach napływających z zewnątrz. Jeszcze ciekawsze wydaje mi się to, co dzieje się po przeczytaniu książki. Możliwość podzielenia się z kimś wrażeniami jest dla mnie czymś bezcennym, bez względu na to, czy jest to wspólny zachwyt czy też spór. Wartość lektury czy filmu podkreśla osobisty werdykt – „kiedyś do tego wrócę”. I to też jest ciekawe - to drugie życie książek. Niektóre oddaję do biblioteki, inne stoją na półkach, do ponownego czytania, do pożyczania bliskim, do stopienia się z tłem. Są też ciekawe egzemplarze, książki których póki co czytać nie zamierzam, ale ani mi się śni ich pozbywać. Gdy czasem na takiej zawieszę wzrok, wówczas budzi się jakiś sentyment, albo coś się przypomina, to co kiedyś było, lub do czego zmierzam, albo jakaś myśl, która dawno temu zapadła mi w pamięć i którą lubię odświeżać. Patrzę na grzbiet „Myślenia i mowy” Wygotskiego w żółknącej serii klasyków psychologii i wraca do mnie to świetne zdanie, że myśl jest jak chmura, z której pada deszcz słów.

Ileż z tego krótkiego zdania można wyciągnąć wniosków i to całkiem praktycznych! Na przykład dlaczego nie zawsze się rozumiemy, dlaczego nie zawsze udaje się nam precyzyjnie wyrazić.  Powiązane i zależne żywioły tworzą jedną rzeczywistość, jednak poszczególne jej elementy odbieramy zupełnie inaczej. Inaczej patrzy się na obłoki, a inaczej moknie w deszczu. Łatwiej zachwycać się widokiem chmur niż padającego deszczu. Po ulewie zostają przemoczone buty, kurtki ciężkie od wody, mokre drogi i kałuże. Na szczęście w kałużach też czasem odbija się niebo.

Ciekawe to wszystko, w każdym razie dla mnie, rozumiem jednak że moje słowa mogą być odbierane jak  „lanie wody”. Potoczny zwrot, a jak się okazuje ma naukowe konotacje.

Słucham?... Jestem, jestem…. Piszę tekst na bloga. O czym piszę? O swetrze, który skończyłam ostatnio. Właściwie to już kończę, jeszcze parę słów o nim i o tym, jak nie powstał całkiem inny męski sweter.

Od ponad roku miałam w planach wydzierganie jasnego swetra jakimś strukturalnym ściegiem, lecz jak dotąd nie trafiłam na odpowiednią wełnę, czasem spodobał mi się jakiś tweed, ale zawsze czegoś mu brakowało, a to za cienki, a to za gruby, albo nie te kolory. Myślę, że bez trudu znalazłabym właściwą włóczkę, gdybym tylko była pewna co do projektu. Chciałam tym razem zrobić rękaw metodą continuos, ale znów żaden projekt nie wpadł mi w oko. Mogłam wprawdzie skorzystać z wzoru na damski sweter, ale nie bardzo wiedziałam jak to modyfikować na potrzeby męskiego ramienia. Mijały tygodnie, miesiące, zawsze coś robiłam na drutach, a przed każdym nowym projektem oglądałam moje włóczkowe zasoby. Pewnego razu uświadomiłam sobie, że te przeglądy zabierają mi trochę czasu. Wniosek nasunął się sam, za dużo tego mam. Czas uszczuplić zapasy, ale jakoś tak konkretnie, jeden mały kłębuszek zamieniony w mitenki nie czyni wiosny, choć niewątpliwie umili jesień i zimę. Sięgam więc po zgrzewkę włóczki Alize lanagold clasic, w której kiedyś  spodobało mi się połączenie brązu z granatem. Podejmuję męską decyzję i nabieram oczka na sweter. Robię na oko, z głowy, tak jak potrafię, od góry, raglan podkreślam pasmem ściegu francuskiego i taki sam motyw wstawiam na bokach. Poza tym włoski koniec i początek, plus rulonik przy dekolcie. Powstaje prosty, zwyczajny sweter.