piątek, 27 października 2017

Koniec z dzierganiem do szuflady. Otwieram kufry.


Otwieram kufry i wysypują się z nich swetry, czapki, szale i dygresje. Jako pierwsza dygresja o dygresjach, no nie umiem bez nich, nie mogę, nie potrafię i nie chcę. Chwytam za jakąś myśl ciekawa gdzie może mnie zaprowadzić, czy zwiedzie na manowce, czy pozwoli odkryć nowe lądy, czy cienka nić obietnicy pęknie gdy tylko się ją uchwyci, czy solidny z pozoru wątek zerwie się znienacka. To dygresja wstępna, niby o niczym, niby oczywista. Czy aby na pewno ona taka nijaka, ni taka, ni siaka? Może tę wątpliwość rozwieje kolejna dygresja o uważności, ale zanim ją przedstawię muszę rozprawić się z natarczywym pytaniem czy w ogóle potrzebne te dygresje, aluzje i preteksty z motka motto że niby?  Owszem, tak to przedstawiam, bo tak to się dzieje u mnie gdy robię na drutach,  więc gdy kufry ze swetrami otwieram to również myśli ujawniam, niektóre.  Pochwała uważności rozkrzewiła się w Internecie, w książkach, w pismach i niekiedy nawet w realnym życiu. Nic nowego nie dodam, tylko zwrócę uwagę na pułapki nieuważności np. przy czytaniu. Pośpieszny rzut oka na nagłówek może pozostawić czytelnika z informacją „koniec z dzierganiem”. Ależ żadnego końca dziergania nie będzie, robienie na drutach to nie czynność, to stan umysłu. Załóżmy jednak, że kończę z dzierganiem i daję sobie siana. No wreszcie, ktoś może pomyśleć. Tylko inna dziewiarka nie zdziwi się ani trochę, gdy wydziergam coś z siana, jak nie na drutach to widłami. To chyba naturalne.
Uważne czytanie pozwala wyczytać więcej i wyjść poza dosłowność. Otwieram kufry, tak napisałam, nie skłamałam, bo nie tylko meble miałam na myśli. Choć szafy mam całkiem zwyczajne, to podlegają one czasem niezwykłym zjawiskom, dlatego pozwoliłam sobie nazwać je kuframi, razem z materią zatrzymują wspomnienia, marzenia, rozczarowania, czasem przytłaczający balast rzeczy niepotrzebnych i jeszcze większy ciężar tych zbyt potrzebnych. Ale to nie tylko sens sentymentalny osiada tam samoistnie jak kurz. Obserwuję też czasem niepojęte zjawiska fizyczne. Na przykład przy sprzątaniu, choć to normalna sprawa, a mnie zawsze zaskakuje. Z czasem w szafie robi się  ciasno, brzydko, ciemno i gęsto jak w zatłoczonym autobusie. Trzeba posprzątać, więc sprzątam i potem z dumą i oddechem ulgi odkrywam, że zrobiło się tyle miejsca! O przepraszam, samo się nie zrobiło, ja to zrobiłam, długo się zbierałam, musiałam znaleźć czas. Ale jak to, to ja zrobiłam miejsce, ja powiększyłam przestrzeń? Przecież ona tam była cały czas. Jak to była, jak jej nie było i to w sposób widoczny i mało estetyczny.
 Wspominając o niezwykłych zjawiskach warto przytoczyć tak powszechnie znane ginięcie przedmiotów.  Podobno udowodnione zostało, że każda pralka musi co jakiś czas pożreć jedną skarpetkę, jak smok niewinną dziewicę. Ogłoszono już casting na Szewczyka Skarpetkę, wielu śmiałków się zgłosiło, wśród nich  tęgie mózgi z Doliny Krzemowej i ciągle nic, aż młodzieńcom zaczynają siwieć brody, a pralki wciąż pożerają skarpety, to wyzwanie niebywale trudne, wszak smok był jeden, poza tym to było dawno i nieprawda, a pralka w każdym domu. Wychodzę z tej dygresji, nie ta bajka, nie szafa a pralka, a ja przecież kufry otwieram, znaczy szafy. Mam parę dzianin, które  można by wystawić na światło dzienne, tylko niestety w Krakowie, nie tylko na Brackiej pada deszcz i światła nie ma do zdjęć ani pogody do spaceru. Zatem inne kufry, znaczy pliki otwieram. Kiedyś miałam zrobić szal jako prezent, coś wyjątkowego i  szlachetnego, jak osoba dla której  był przeznaczony. Po raz pierwszy w życiu kupiłam cienką luksusową włóczkę z jedwabiem, Malabrigo w kolorze o wymownej nazwie archangel i w nabożnym zachwycie nad delikatnością włóczki i wspaniałymi kolorami nabrałam  oczka na prosty ażurowy szal. Dobre jest takie dzierganie pozbawione ryzyka i większych obaw co do efektu, spokojne, ale nie nudne, bo to jednak ażur i wymaga trochę uważności, zwłaszcza że dwustronny. Kojąca jest ta świadomość, że prosty prostokąt można zakończyć w dowolnym miejscu. Nie byłam zbyt zachwycona brzegami, więc dodałam jeszcze szydełkowy brzeg. To było prawie dwa lata temu, gdy nie myślałam jeszcze o dokumentowaniu swoich prac, nie mówiąc o publikacji, ale wiedziałam że bez względu na wszystko ten szal musi być sfotografowany. Przeszukując pliki przejrzałam też inne zdjęcia z tamtego czasu, ile wspomnień, ile myśli.
 Ale to już na inną okazję.










wtorek, 24 października 2017

O tym jak latem postanowiłam zrobić sweter na zimę

Zanim jesienne stragany rozkwitły wrzosowo i dyniowo na stoiskach z odzieżą pojawiły się pierwsze ciepłe swetry, szale, długie kardigany. Słońce grzało jeszcze mocno, ale nawet osy zwabione słodyczą dojrzałych owoców nie mogły odpędzić myśli o nadchodzącej jesieni. Nie wiadomo co ona przyniesie, co wywieje, co z awanturą potarga, a co opadnie tak cicho i niezauważalnie, że aż nieodwracalnie. Będzie zimniej, będzie ciemniej. Ochroń się przed chłodem i wiatrem, otul ciepłym swetrem, owiń miękkim szalem. Poczuj jak miło, prawda że grzeje? Dzianina wzrok przykuwa, dłoń do niej sięga i testuje materię. I wtedy… rozpływam się w zachwycie, ale bynajmniej nie nad tym czego dotknęłam i co zobaczyłam z bliska, nie nad jakością tkaniny i wykonania, zachwycam się słowem „rozczarowanie”, jakże trafnie ujmującym odwrotność mechanizmu oczarowania. Czar pryska jak sok z przejrzałego owocu. Bzyczenie os przypomina mi, że ciągle tu jestem, a przecież nie po to przyszłam, trzeba spieszyć się z zakupami, z obiadem. Pędzę i myślę, że jeszcze póki taka cudna pogoda spruję sweter z naprawdę ciepłej wełny, zdążę uprać i wysuszyć, a zanim przyjdzie zimna jesień zrobię  nowy, wygodny i do wszystkiego, ogrzewający dekolt i szyję, wchodzący pod każdą kurtkę. Poprzednia wersja tego swetra była właściwie udanym płaszczykiem, ale niezbyt uniwersalnym, jako zewnętrzna warstwa nie był on odporny na przenikliwy wiatr, jako wersja „pod coś” wymagał dłuższego płaszcza albo po prostu wystawał bez sensu, jak goryl zza kredensu. No i przede wszystkim nie ogrzewał szyi i dekoltu, pierwszy guzik był w okolicach klatki piersiowej. Trudno, sprułam płaszczyk, włóczkę uprałam, wysuszyłam i zrobiłam taki sweter jakiego potrzebowałam. Całe to papranie z praniem i pruciem wcale nie było przykrym zajęciem gdyż wizja celu osładzała te czynności. Słodkie skojarzenia nasuwał też kolor  wełny, jakby deser z czekolady i wiśni, teraz patrzę i faktycznie jest to barwa kakao, ale w ciepłej, ciemnej tonacji.
Oto mój ciepły sweter na zimę, który postanowiłam zrobić pewnego upalnego dnia. Sweter zrobiony według własnego pomysłu, od dołu, bezszwowo i bezproblemowo, bo nawet guziki już były.











piątek, 20 października 2017

Cyfry, roboty i robótki

Świat, w którym teraz żyjemy w dużej mierze zdeterminowany jest przez cyfry. Cyfrowo zapisujemy i przechowujemy dane, przesyłamy informacje, obrazy a nawet rozmawiamy. Ta cyfrowość jest też odzwierciedlona w języku. Aparat fotograficzny to cyfrówka. Słowo aparat kojarzy się aparaturą, czymś imponującym, co może budzić szacunek dla złożoności mechanizmu. Cyfrówka brzmi nowocześnie i właściwie neutralnie. Ciekawe, że analogiczna „literówka” nawet w analogowych czasach oznaczała błąd. Cóż, kto powiedział że zawsze musi być równo, nawet sama sobie nie mogę obiecać że w rządku prostego ściegu wszystkie oczka będą jednakowe.

Można odnieść wrażenie, że wraz z rozwojem technologii, automatyzacji i cyfryzacji rozkwita zainteresowanie wszelkiego rodzaju rękodziełem. Czy to dlatego, ze unikalność i niepowtarzalny ślad ludzkiej ręki pozwalają ocalić indywidualność w bezdusznie powtarzalnym świecie? Słuchałam ostatnio audycji o sztucznej inteligencji, wspomniano o teście Turinga, polegającym na tym, że jeśli człowiek nie rozpozna czy po drugiej stronie ma do czynienia z maszyną czy z człowiekiem oznacza to sukces maszyny. Padło tam zdanie że coraz więcej ludzi nie przechodzi testu Turinga. Z jednej strony roboty stają się coraz doskonalsze w opanowywaniu ludzkich umiejętności, a z drugiej ludzie zaczynają zachowywać się jak roboty. Brzmi upiornie. Zatem trudno się dziwić, że w obawie by nie stać się robotem sięga się po robótkę ręczną.
Czy jednak rękodzieło i technologia cyfrowa to są  całkiem różne światy? Gdyby spojrzeć na ekran, przed którym koduje programista i na arkusz ze schematem wzoru ażurowego okaże się, że wyglądają one bardzo podobnie. Przy robieniu na drutach ciągle trzeba liczyć oczka, rozkład wzorów. Dodawanie, odejmowanie, mnożenie to absolutnie podstawowe wymagania w dziewiarstwie.

Czasem bywam bardzo zmęczona, wtedy wizja przyjemnego zajęcia jakim jest dzierganie mobilizuje mnie by nabrać oczka, ale wcześniej trzeba to jakoś wyliczyć. No i wtedy przechodzę osobisty test zmęczenia, wskazujący poziom wysiłku przy początkowym wyliczaniu oczek. Nawet jeśli proste działania okazują się wyzwaniem traktuję je jako gimnastykę mózgu.
I znowu liczę, jak źle policzę to  poprawiam, a jednocześnie zamyślam się, czy na pewno można podzielić rzeczywistość tak prosto, na zbiory liczb lub opowieści, przecież te światy się przenikają, to co policzalne nie zawsze jest przejrzyste, a piękne słowa i idee mogą być podszyte wyrachowaniem. Świat jest złożony, różnorodny i wielowymiarowy, jednak bez względu na to jaki wzór wybierze się z tego bogactwa i w jakiej bajce odnajdzie się siebie po prostu wypada liczyć się ze słowami.

Bez względu na to, w jakim kierunku podążają prądy cywilizacji i jakimi słowami opisywany jest świat to i tak najważniejsze jest osobiste doświadczanie, to co się widzi, co się czuje, co się myśli. I nie ważne czy mamy  wiek IX czy XXI, czy jesteśmy w wieku dziecięcym czy sędziwym, spacer po jesiennym parku nieodmiennie jest źródłem prawdziwej radości.

Poniżej dziecięcy raglanowy sweterek według własnego pomysłu, robiony na oko. Zrobiony jest z akrylowej włóczki w kolorze wściekłego różu i ma służyć jako  wzór do kolejnego sweterka, dzięki czemu zamiast zastanawiać się, ile oczek nabrać będzie można już od początku pracy porozmyślać o czymś innym. 






poniedziałek, 16 października 2017

Pasmanteria pod pretekstem

Tak mógłby się nazywać sklep, który mogłabym prowadzić. Nie wiem czy kiedykolwiek do tego dojdzie, ale wyobrażam sobie takie miejsce gdzie oprócz cudów materii pasmanteryjnej byłaby też przestrzeń poświęcona literaturze, gdzie oprócz porad nieodzownych przy wyborze włóczki, guzików czy zapinek pojawiałyby się zachwyty nad książką, wymiana wrażeń i wolumenów.
Zamiłowanie do lektury i rękodzieła często idzie w parze, łączy potrzebę tworzenia i konieczność karmienia wyobraźni i wrażliwości.
Gdy mam do załatwienia jakąś sprawę na mieście, zwykle jeśli czas pozwala to w drodze powrotnej zaglądam tu i tam, miejsc, których nie umiem minąć obojętnie jest wiele, a wśród nich jest księgarnia, pasmanteria, sklep tekstylny. Czy to dziwne zestawienie, czy coś  łączy księgarnię i tekstylia? Owszem, tym wspólnym mianownikiem jest słowo „tekst”.
Z łac. textilus – utkany, dziany, textus materia; struktura; kontekst od texera budować, tkać.
I wszystko jasne. W tym kontekście uzasadnione wydaje się snucie dowolnych rozważań przy okazji pokazywania tego co się dzieje na drutach.
Jako że nie mam żadnej pasmanterii, nawet pod pretekstem, tekst ten będzie krótki, nie będę plątać się w zeznaniach, zapętlać i potem rozsupływać, wolę posłuchać miłych dźwięków na radiowych pasmach.
Zamykam drzwi nieistniejącej pasmanterii i zapraszam na otwartą przestrzeń, na jesienny spacer nad jezioro, po piasku i po chaszczach by pokazać ognistą chustę i moherowy sweterek.

Dla uzyskania kształtu tej chusty wykorzystałam wzór Nurmilintu, w kolorystyce tej włóczki już wystarczająco dużo się działo, zrobiłam ją więc samymi prawymi, a z oryginalnego wzoru wykorzystałam sposób formowania kształtu. Myślę też o monochromatycznej wersji z ażurem. Chusta nie dość że ma ogniste i radosne kolory to powoziła się trochę w wakacje, powstawała bowiem głównie w czasie jazdy samochodem i przy niezobowiązujących spotkaniach.
Moherowy sweterek zrobiłam z resztek, bez wzoru i w sumie mogłabym zamiast danych technicznych pisać z czym mi się kojarzy, co się działo, czego słuchałam, jak książka leżała obok. Niestety równocześnie czytać i dziergać nie potrafię.
Chusta jest całkiem nowa, sweterek zrobiłam ubiegłej zimy, łączy je jednak to, że obydwie włóczki kupiłam tego samego dnia.








                                         


sobota, 14 października 2017

Pięć elementów a właściwie siedem i trzy męskie swetry

Rozległa w swej różnorodności aktywność drutowa, bez względu na to czy dzierga się prosty szalik, kamizelkę, skarpety, bluzeczkę czy swetrzysko da się sprowadzić do kilku podstawowych elementów i nie będą to koniecznie oczka ani ściegi. Pozwolę sobie na innego rodzaju analizę. Obiektywnie rzecz biorąc nie mam prawa uzurpować sobie roli badacza, zwłaszcza gdy grupą badawczą jest jedynie moja skromnie dziergająca osoba, więc gdzie grupa kontrolna, gdzie choćby pozory obiektywizmu? Jeśli jednak za przedmiot badania wezmę wszystko co dotychczas zrobiłam na drutach to statystyki nabiorą imponujących rozmiarów. I na tej podstawie pozwalam sobie opisać proces robienia na drutach.
  1. Punkt pierwszy -  początek: przeważnie potrzeba, pragnienie, przeglądanie pism, pomysł, pokusa, projekt.
  2. Kolejny niezbędny etap to zapewnienie materiału, najczęstsze sposoby to nabycie włóczki drogą kupna w sklepie stacjonarnych lub internetowym, wydobycie z domowych wykopalisk, można też metodą prucia odzyskać włóczkę z czegoś innego;-)
  3. Trzeci etap to już dosłownie robienie na drutach, zaczyna się on od nabrania oczek i  obejmuje podstawową pracę nad danym projektem, ale nie kończy się wraz z jego wykonaniem. Faza wykończeń jest na tyle ważna, trudna i często rozstrzygająca o powodzeniu przedsięwzięcia że potraktowałam ją jako osobny element procesu.
  4. Tak więc etap czwarty, niezwykle ważny to wykończenie i wszystkie czynności, które się z tym wiążą,  blokowanie, zszywanie, ukrywanie nitek, czekanie aż wyschnie. Nikomu nie życzę, aby po tym etapie trzeba było wracać do punktu drugiego, do podpunktu odzyskiwania włóczki metodą prucia. Nie zamierzałam obrzydzać tej części pracy, przecież często to wielka radość, ulga i a czasem jeszcze taka przyjemna zabawa  jak dobieranie guzików. Ale to jeszcze nie koniec.
  5. Piąty element to gotowe dzieło i jego dalsze życie. Wszystko się może zdarzyć, coś co zostało zrobione na drutach może być polubiane, może zostać zgubione, taki los spotyka wiele czapek i niektóre rękawiczki,  tez może utknąć w szufladzie, ale najczęściej jest noszone bez winy i wstydu, tylko z dumą i z wizjami kolejnych planów. Nic mi nie wiadomo czy powstały jakieś psychologiczne opracowania zjawiska znanego w dziewiarskim świecie jako UFOki, unfinished object, ale z tego co zaobserwowałam na różnych stronach mogę wyciągnąć wniosek, że dziewiarki fantastycznie sobie z tym radzą, nie dość że są świadome tego cienia, to potrafią wystawić go na światło dzienne, spruć i przerobić na coś nowego.


Przy żadnym z tych punktów nie wspomniałam ile proporcjonalnie czasu zabiera, każdy może trwać dowolnie długo i to z wielu powodów bardzo różnych, zależnych od nas i niezależnych. Ten diagram może mieć bardzo zindywidualizowane formy,  fazy mogą się wydłużać i przyśpieszać, mogą nakładać się na siebie kolejne projekty, zdarzają się też niespodziewane zwroty akcji, nie sposób nawet schematycznie opisać prawdopodobnych wersji. Jednak nawet mimo wielu dynamicznych modyfikacji ten proces przebiega zgodnie z kolejnością, nie da się dziergać bez włóczki, nie da się wykańczać tego co niezaczęte. Te pięć elementów następuje po sobie w sposób linearny.
Są też dwa dodatkowe elementy, które w przeciwieństwie do wymienionych pięciu nie są warunkami koniecznymi do tego by powstał szal czy sweter, nie są zależne od żadnej fazy, od miejsca ani od czasu.
Mogą pojawić się w dowolnej chwili a mogą nie pojawić się wcale. Gdy ja robię na drutach pojawiają się zawsze, niezapowiedziane, niespodziewane, tak często że już wreszcie mogłabym się przyzwyczaić i spodziewać, ich natura jest jednak silniejsza ode mnie. O czym mowa?
Te dwa dodatkowe komponenty to zaskoczenie i kryzys. Któż ich nie doświadczył. Zaskoczenie może przyjść zawsze, bez względu na etap pracy, miejsce i sytuację, to mogą być emocje, to może być przełamanie własnych wyobrażeń i schematów, to zdziwienie że coś co wydawało się proste wcale takie proste nie jest, a coś skomplikowanego przyszło z łatwością, to zaskoczenie materią, kolorem, wzorem, formą czy połączeniem, to eureka, da się! Albo i zwyczajna bezbolesna lekcja jak czegoś nie należy robić. A kryzys – szkoda słów, zdarza się, że przychodzi z zaskoczenia, ale wredny bywa, cały czas stoi za plecami, nie podpowie wcześniej że to za szerokie czy za wąskie, siedzi cicho i dopiero jak przepłynę przez ocean prawych lub ryżu wtedy zadrwi, a widzisz… i siły i chęci odbiera. Ale po latach nauczyłam się go szanować, tak. Nie powiem, że go lubię, ale uważnie nasłuchuję co też miałby mi do powiedzenia, oprócz tego że się nie nadaję, też coś, tyle to sama sobie potrafię powiedzieć. Gdy kryzys dopada mnie przy trudnym zadaniu zaciskam zęby i staram się przeszkodę pokonać, albo pokornie przyznaję się do słabości, albo przeskakuję na wyższy poziom, zdobywając nową umiejętność. Czasem kryzys przychodzi gdy porywam się z motyką na słońce, gdy obłędnie zapowiadający się projekt okazuje się fatalnym błędem. Bywa też kryzys uogólniony, wtedy powstrzymuję się od dziergania, co najwyżej układam i przekładam włóczki, które mam w posiadaniu, albo myślę o tych których nie mam. Najlepszy mój sposób na kryzys jest jednak taki by z pełną świadomością wrócić do życia pozadziewiarskiego. A tam zaskoczenie! Okazuje się, że na przykład czapka potrzebna, więc z zapałem się za nią zabieram.

Rozpisałam się trochę, a przecież to bardzo skrótowe ujęcie tematu. Mogłabym jeszcze pisać i pisać, ale trzeba trochę się zdyscyplinować. Myślę że trafną ilustracją do tego tekstu będą zdjęcia męskich swetrów, które wymagały ode mnie trochę męskiego sposobu myślenia, męskiego radykalizmu, jedna włóczka jeden sweter, wiadomo jaki kolor. Żadne takie tam, że idę po włóczkę na szal, wracam z czymś na bluzkę i jeszcze dwie czapki, a na szal to gdzieś zamówię, zacznę bluzkę, wyjdzie pelerynka, spruję kamizelkę zrobię komin.
Do ilustracji jak przebiega proces wszystko musi być czytelne, punkt pierwszy potrzebny sweter, punkt drugi zakup włóczki, punkt trzeci robienie swetra, punkt czwarty wykończenie (zielony zszywany, grafitowy i niebieski bezszwowe), punkt piąty mierzymy, swetry gotowe, chłopcy zadowoleni. Jeśli zaś chodzi o dwa dodatkowe elementy czyli kryzys i zaskoczenie, to przy zielonym swetrze pojawił się lekki kryzys przy wszywaniu rękawów, przy grafitowym, a właściwie przed grafitowym zaliczyłam kryzys roku, bowiem kupiłam szarą włóczkę, zrobiłam, ale jakoś kobieco to wyglądało, dzianina okazała się lejąca, choć włóczka nie dawała tego po sobie poznać, więc musiałam spruć i mam w zapasach włóczkę  na coś dla siebie, potrzeba ani pomysł jeszcze się nie pojawiły. Zaskoczenia pozytywne przy tych trzech swetrach takie że robiło się je lekko i przyjemnie zielony służy już drugi rok, grafitowy w użyciu od września, obydwa są lubiane i noszone, ale nie aż tak bardzo jak niebieski. Jak widać na zdjęciach jest nieco już sfatygowany, ale pokazuję go jako przykład ironii losu. Na tym swetrze chciałam się nauczyć robienia w jednym kawałku od góry. Niestety sweter nie wyszedł zbyt wyjściowy, nie trafiłam z rozmiarem, a mimo to jest on lubiany i służy na każde wyjście z psem czy to w chłodny letni poranek czy w mroźny zimowy wieczór. Niewykluczone że będzie pierwszym swetrem, który ulegnie dematerializacji wskutek znoszenia.
Poniżej trzy męskie swetry: 







                        


     


sobota, 7 października 2017

Chusta w chaszczach

Im dalej w las tym więcej drzew. To powiedzenie sprawdza się w moim dziewiarstwie. Często też jestem w krzakach.  Z gąszczu możliwości i pomysłów trzeba się  ostrożnie wydostać z tym jednym, pozostałe muszą czekać na właściwy czas, a czas jak to czas, ma taką właściwość że nie rozkrzewia się zbyt bujnie, nie rozkwita dodatkową godziną tak potrzebną na skończenie rękawa, o ósmych dniach tygodnia nie wspominając.
Z każdym nowym projektem czegoś się uczę, poznaję nowe wzory, a jednocześnie pojawiają się przede mną ciekawe pomysły, nowe rozwiązania. Patrzę i nie wierzę, przecież to nie jest możliwe, jak taki rękaw, ramię czy dekolt wykonać, no jak? Miło patrzeć na te niedoścignione wzory, choć do wyścigów żadnych nie jestem stworzona, już wolę się zaszyć,  wolę się swobodnie błąkać, wiedząc że po nitce do kłębka uda się  dotrzeć do celu, realnego, na moją miarę. Co ciekawe nawet te proste formy potrafią zaskoczyć i podnieść poprzeczkę wymagań. Ta chusta tak banalna w wykonaniu uświadomiła mi jak ważne jest w tego typu dzianinach elastyczne zamykanie oczek, o którym wcześniej nie miałam pojęcia, bo chust nie robiłam. Sprawdziłam w Internecie i dowiedziałam się że jest więcej niż jedna metoda! Wspaniale. Zdjęcia chusty powstały przed skorygowaniem brzegu, a jako że moher fatalnie się pruje to czynność ta musi poczekać. Mam nadzieję że nikogo nie zgorszę widokiem chusty z błędem. Ale na błędach dobrze się uczyć, najlepiej na cudzych.
Oto moja chusta w chaszczach:









piątek, 6 października 2017

Coś na głowę i z głowy

Lubię robić na drutach i wszystko, co się z tą przygodą wiąże, lubię patrzeć na dzianiny wykonane przez innych i na włóczki, z których ja mogłabym coś wydziergać, lubię czytać jak o tej pasji piszą inni i z zaskoczeniem odkryłam, że mnie samej pisanie o tym sprawia radość. Całkiem dobry powód, by z tego czasu który daje doba i z żaru wciąż podsycanej pasji  powstało  coś więcej, i tak wymyśliłam „mottozmotka”.  Znalazłam trochę wolnego miejsca w Internecie, rozsiadłam się i piszę. Lecz oprócz słów przydałyby się obrazki.

Odważyłam się, by z tą cząstką mojego życia wejść do Internetu, więc nie ma wyjścia - trzeba czasem pokazać co robię na tych drutach, tylko trzeba to wcześniej sfotografować. Czasem pod ręką jest tylko komórka, wolę jednak zdjęcia zrobione prawdziwym aparatem, a w tej materii nieocenioną pomocą i mocą służy mój mąż.

Zatem czas przedstawić pierwsze zdjęcia. Ale jeszcze mała dygresja odnośnie fotografii na górze strony. Lubię ją z wielu powodów, między innymi dlatego, że utrwaliła najweselszy etap pracy – początek. W dłoniach czuję miękkość wełny, uszy łaskocze miły stukot i w tym rytmie lekko pomykam wdzięcznym francuzem. Spod drutów wypływa sprężysta dzianina. Prosty fragment, sama radość. Jeszcze nie myślę o tym co będzie dalej, nie martwię się z czym przyjdzie się zmagać np. przy rękawach, czy obejdzie się bez łez, bez prucia i takie tam.

Nie sztuka robić na drutach, trudniej skończyć i wykończyć. Aby udowodnić, że nie tylko zaczynam ale również kończę,  przedstawiam trzy zrobione przeze mnie czapki. Prawdopodobnie w czeluściach mojej komórki jest więcej zdjęć nakryć głowy, ale te właśnie okazały się wyjątkowo udane.  Robiłam je w ubiegłym roku, z włóczek z otchłani moich zapasów. Łączy je to, że projekt był z głowy oraz to, że głowy na które trafiły są z nich bardzo zadowolone.






niedziela, 1 października 2017

Robię na drutach

To moja radość, to moja pasja, to ciągłe uczenie się, to twórczy wysiłek, to relaksacja. Czasem to też ryzyko, porażka i frustracja a jednocześnie na te wszystkie niepowodzenia najmilsze lekarstwo. Dużo by mówić czym jest, ale czasem brak słów, albo słowa i zwroty które znam nie potrafią oddać sensu całego piękna tego procesu. Najchętniej  po prostu robię na drutach, choć określenie jak dla mnie trochę toporne, i robota i druty zalatują socrealem. Nie podoba mi się też zdrobnienie robótki ręczne bo to jakieś umniejszanie, jakby z taką małą robótką trzeba schować się w podziemiu. Skrytykowałam robotę, czepiam się robótki, a to jeszcze nie koniec. Oczywiście dziergam, ale i to słowo jakieś dziwne, kojarzy się z czymś męczącym, z dźganiem i dziubaniem, a jeśli nawet naprawdę jest to dziubanina, to gdzie w tym słowie miejsce na urodę i elegancję takiej dzianiny wykonanej na małych drucikach? Lubię słowo dzianina, wyczuwam w nim elastyczność i słyszę dyskretne aluzje do innych dziedzin dziania się. Do rękodzieła właściwie nie mam zastrzeżeń, ale to określenie bardziej pojemne, mieści znacznie więcej niż druty czy szydełko. Angielskie knitting i wizualnie i brzmieniowo lepiej oddaje robienie na drutach, niemal widać nić i słychać ciągłość pracy, przecież trzeba dojechać do końca rzędu. Rosyjskie wiazanie też mi się podoba, przecież co związane nie tak łatwo rozwiązać, wprawdzie zawsze można spruć, ale to już nie to samo, dziewiarką jestem i żadne prucie mi obce nie jest, bywa że robię to nawet dobrowolnie, by dać drugie życie jakiejś włóczce.

Ktoś może powiedzieć kiepskiej baletnicy rąbek sukienki przeszkadza,  a marnej dziewiarce za ciasno w słowniku. I o ile do braku biegłości szczerze się przyznaję, chęcią ogromną do zdobywania nowych umiejętności pałam, tyle nowych rzeczy chciałabym się nauczyć w tej dzianinowej dziedzinie! Ale będę się upierać, że jednak w naszym tak pięknym języku jest jakaś przepaść między robótkową terminologią a tym co się teraz dzieje. Wystarczy spojrzeć na strony dziewiarek, na projekty zachwycające konstrukcją, precyzją, fantazją, barwami, a skoro już mowa o kolorach to jak nie wspomnieć o zjawiskowo pięknych ręcznie farbowanych przędzach, tak cudnych że samo patrzenie uskrzydla.

Możliwe, że mylna jest ta moja teza jakoby język nie nadążał za rzeczywistością, wysoce prawdopodobne że to po prostu ja nie nadążam. Do drutów wróciłam po wielu latach , z utrwalonymi nawykami, dawną terminologią, ale też  z ogromnym zapałem i z radością odkryłam że ta drutowa nisza nie tylko przetrwała, nie tylko rozwija się, ale  jest w bujnym rozkwicie. Zachwyca mnie nieskończoność pomysłów i rozwiązań, bogactwo dostępnych materiałów, możliwość podziwiania wspaniałych prac, podpatrywania, inspirowania, uczenia się, podoba mi się nadawanie nazw autorskim projektom, bo przecież każdy ma swoją historię i niepowtarzalny charakter. 

Ze względów nostalgiczno-rozrywkowych kupuję czasem stare poradniki dziewiarskie, bywają wzruszające, ale przyznam, że łatwiej mi nauczyć się czegoś korzystając z nagranego filmu. Tak wiele się zmieniło. Ale choć to inne czasy to wcale nie są to inne światy, splatają je nici tych samych potrzeb tworzenia, zabawy, piękna, odpoczynku, zamyślenia, a wszystko to w jednej czynności. Dawniej dziewiarki nie miały takich możliwości, począwszy od oferty włóczek, źródeł inspiracji czy możliwości kontaktu, ale jednak miały to coś, tę żyłkę, a najważniejsze że potrafiły ją przekazać dalej.