Pokazywanie postów oznaczonych etykietą warkocze. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą warkocze. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 marca 2023

Moje dziewiarskie abecadło - P jak przerabianie.

W dziewiarskiej pasji słowo przerabianie odnosi się do dwóch różnych procesów. Pierwszy z nich to po prostu przerabianie kolejnych oczek w dzianinie, przerabianie jeszcze jednego rzędu, motywu. Ekscytujący lub kojący stan dziergania. Drugie znaczenie przerabiania to dokonywanie zmian, prucie, poprawianie. Przyznać trzeba, że ten drugi stan nie jest szczególnie pożądany,  zawsze przyjemniejsze wydają się nietknięte moteczki, nowe projekty, kuszące wizje dzianin idealnych. Jakoś tak łatwiej zaczynać rzecz nową niż istniejącą już poprawiać, choćby to miała być czynność nieskomplikowana. Zwykle wiadomo, jaki ma być efekt i co należy skorygować, a zatem zadanie wcale proste nie jest, wymaga skupienia, natchnienia, przekonania, że właśnie nadszedł czas. Dlaczego więc określa się go dziwnym zdrobnieniem „przeróbka”? Teraz już nie wiem, czy bardziej samo to słowo mnie uwiera czy to, co za nim się kryje. Nie unikam jednak tych czynności, bowiem bardzo lubię odzyskiwanie włóczki i dawanie jej nowej formy, albo po prostu poprawianie dzianiny, jeśli tego wymaga. Dziś udało mi się wreszcie poprawić dół jednego swetra, który był wygodny, ale trochę za krótki. Zajęło mi to w sumie parę godzin, choć decyzja o wydłużeniu zapadła ponad rok temu. Jeszcze dłużej czekało parę rzeczy do sprucia. Postanowiłam zamienić je w motki i od kilku tygodniu w wolnych chwilach sukcesywnie pruję, zwijam, piorę, nawijam, miewam nawet pomocników😊 Ale nie o tym dzisiaj, tylko o przerabianiu.

Kilka lat temu zrobiłam ciepłą tunikę. O jej powstawaniu napisałam dziewiarską bajkę o szczęśliwym melanżu brązu z błękitem (klik) Lubiłam tę dzianinę, jej kolorystykę i ciepło, które dawała w zimnym pomieszczeniu. Po okresie użytkowania przyszła faza leżakowania. Postanowiłam przerobić tunikę na spódnicę dla synowej. Z korpusu i rękawów zostało wystarczająco dużo włóczki na dodatki do kompletu. I tak oto z tuniki przed kolano powstała spódnica aż po kostkę, a do tego jeszcze nakrycie głowy i ciepłe rękawiczki. Z jednej, trochę sentymentalnej dzianiny, zrobiłam trzy nowe i również z nimi wiążą mi się dobre wrażenia, mogłabym je długo wymieniać, ale poprzestanę na jednej kwestii – dzisiejszym spacerze.  Otóż pomysł by dać nowe życie tej włóczce przyszedł mi do głowy pod koniec ubiegłej zimy, podczas odkładania ciepłych rzeczy. Spódnica powstała właściwie od razu, gdyż byłam ciekawa jak się będzie układać, efekt okazał się świetny, choć wtedy było już zbyt ciepło nawet na przymiarki. Na początku sezonu zimowego zrobiłam czapkę, potem rękawice, komplet sprawdził się w użytkowaniu, ale jakoś przez kilka miesięcy nie było dogodnej sytuacji do zrobienia zdjęć, raz prawie była, ale było zbyt zimno. Ostatnio pomyślałam, że teraz to z kolei będzie zbyt ciepło, by zakładać takie zimowe grzejące odzienie, choćby tylko do zdjęć. No cóż...

Ale choć to już marzec nadal jest zimno. I tak akurat się składa, że właśnie dzisiaj i Edyta i ja mamy trochę wolnego czasu w południe. To jak, umawiamy się w parku? Pewnie!  
















środa, 9 listopada 2022

Przeplatanie

W pasji porywające jest to, że przeplata się z życiem i poniekąd staje się jego częścią. Odbywa się to na różnych poziomach. W wymiarze materialnym i dosłownym są to rzeczy, które się tworzy, wykonywane czynności oraz potrzebne do tego narzędzia i akcesoria. Kolejna warstwa to emocje, nastroje, pragnienia, marzenia, plany oraz aktywność umysłowa związana z ich realizacją, uczenie się i doskonalenie umiejętności. Bardzo smakowity to tort, a choć rozkoszuję się nim już dość długo i dzielę się tą radością z innymi to jakoś wcale go nie ubywa ani też nie "przyjadł się". Zapytacie o wisienkę, dla mnie jest nią pisanie o przeplataniu się pasji z życiem, na takim głębszym poziomie, trochę abstrakcyjnym, trochę metafizycznym. Gdy pomyślę na przykład o warkoczach i splotach polegających na krzyżowaniu się włóczek uświadamiam sobie, że z różnych wydarzeń i planów, również tych pokrzyżowanych powstają ludzkie życiorysy. Tworzenie i realizowanie planów to też niezwykle ciekawy i szeroki temat, czasem realizuje się własne wizje, a czasem realizuje czyjeś programy i to nie zawsze świadomie. W życiu dziewiarskim sprawa jest prostsza – wiadomo czy robi się z pomysłu własnego, inspiruje czyjąś pracą czy korzysta z gotowego projektu. Zawsze jednak trzeba włożyć w to własną pracę i niemal za każdym razem efekt jest inny. Ta pewna nieprzewidywalność jest dla mnie czymś fascynującym. 

Szczególny smak ma tworzenie dla kogoś, lecz nie w formie niespodzianki, tylko na konkretne życzenie. Zrozumieć dzianinowe potrzeby i oczekiwania drugiej strony i potrafić je zrealizować – oto jest wyzwanie. W tej dziedzinie jak dotychczas mam pozytywne doświadczenia i jest to także zasługa osób, które obdarzają mnie zaufaniem. I takim sposobem wciąż się czegoś uczę, a tort tworzony z mojej pasji smakuje coraz lepiej. Właściwie to dzierganie jest raczej moim chlebem powszednim, ale dziś jednak bardziej pasuje mi metafora tortu. Gdy w październiku wyskoczyło mi fejsbukowe wspomnienie sprzed pięciu lat uświadomiłam sobie, że od pięciu lat piszę bloga i pokazuję swoje prace. Okrągłe rocznice trochę mnie onieśmielają, ale nie aż tak bardzo, by o nich nie wspomnieć i nie zaproponować tortu. Proszę się częstować😊

Tego lata synowa mojej przyjaciółki poprosiła mnie o zrobienie swetra. Po wstępnych rozmowach telefonicznych wiedziałam jaki ma być ten sweter (ciepły, warkoczowy, zapinany, z kapturem, z kieszonkami) wpadłam w wir poszukiwania włóczek, dobierania i rozrysowywania wzorów. Pamiętam naszą rozmowę przy pierwszym spotkaniu, Justyna powiedziała coś takiego „pani to ma dobrze, może sobie robić takie swetry”, a ja pomyślałam sobie, „o tak, ja to mam dobrze, mogę zaprojektować i wykonać sweter dla takiej pięknej dziewczyny”. Pokazałam moje propozycje, możliwe modyfikacje, zrobiłam pomiary, zanotowałam je i w zasadzie miałam wolną rękę. Dopytałam jeszcze czy na pewno mam tę wolną rękę i w odpowiedzi usłyszałam „za dużo pięknych swetrów pani zrobiła”. Noo proszę! Może te wyznania budzą skojarzenia z lukrem, ale przecież do tortu to jak najbardziej pasuje. Przedstawię jednak temat z innej strony, owszem tort to konsumpcja słodyczy, świętowanie uroczystości, ale zanim do tego dojdzie to jakoś trzeba go zrobić. Podobnie ze swetrem, to nie tylko planowanie, szukanie wzorów, miłe pogawędki i  komplementy, ale realizowanie tych planów w sposób zadowalający obie strony. To był dość pracochłonny projekt, nie obyło się bez prucia. Najpierw okazało się że wybrana przeze mnie bogata plecionka ściągała dzianinę i niezbyt harmonijnie wyglądała z warkoczami obok, więc zmieniłam wzory. Potem stwierdziłam, że nie odpowiada mi konstrukcja, choć nie była zła to sprułam to co zrobiłam, gdyż dużo lepszy pomysł przyszedł mi do głowy i jestem zadowolona z efektu.

Sweter zrobiony jest z dropsowej mieszanki wełny i alpaki Nepal w kolorze mgła, bezszwowo, od góry, z wpuszczanymi kieszonkami. Guziki kupiłam w małej pasmanterii w czasie jednej z naszych letnich wycieczek, a na jednej ze swoich jesiennych wycieczek Justyna zrobiła sesję zdjęciową swetra i dzięki temu mogę go dziś pokazać na właścicielce.














niedziela, 17 października 2021

Test i test

Gdy ręce mam zajęte dzierganiem, głowa albo się nad czymś głowi albo buja w obłokach. Jedno, drugie i trzecie bardzo dobrze mi służy, rozwija się moja pasja a umysł pracuje lub odpoczywa. Staram się w tym wszystkim zachować równowagę i nie tracić kontaktu z rzeczywistością, innymi słowy jestem realistką i stąpam po ziemi obiema nogami. Czas o nie zadbać, o te nogi, co od lat mnie noszą, znoszą zmęczenie i przeciążenia. Ich trud można docenić na wiele różnych sposobów, jednym z nich są ręcznie robione skarpety, grubaśne lub misternie dziergane, i co ważne - w nieprzypadkowych kolorach. Nie mam nic przeciwko szalonym połączeniom resztek, sama chętnie takie zrobię, piszę o tym jednak bo zbyt wiele koszmarnych skarpet już widziałam, gryzących się kolorów i smutnych melanży, do dziś jeszcze straszą na niektórych targowiskach. Jako dziewiarka bardzo długo nawet nie brałam pod uwagę skarpet, tkwiłam gdzieś między wyobrażeniem tych dawnych paskudnych i byle jakich, a wyrafinowanymi dzianinami, które podziwiałam w Internecie, tak pięknymi, że wydawały mi się nierealne do wydziergania. Poza tym nie miałam na to czasu. Do czasu. Najpierw zrobiłam jakieś zwyczajne skarpety, musiałam sobie przypomnieć jak to się robiło, jak mama nauczyła mnie w dzieciństwie operować pięcioma drutami. Korzystając z dostępnej wiedzy udoskonalałam stopniowo techniki i co jakiś czas robiłam kolejne skarpetki. Coraz bardziej podobała mi się ta sfera dziewiarskiej aktywności, coraz więcej uwagi przywiązywałam do specjalnych włóczek, do skarpetkowych projektów, z wypiekami na twarzy oglądałam prace prezentowane przez inne dziewiarki. Jest takie pojęcie jak „skarpetkoza” – wbrew brzmieniu tego pojęcia nie jest to jakaś przykra dolegliwość, to po prostu radość z dziergania skarpet, owocna fascynacja tą drobną formą dzianinową. Szczerze mówiąc nie wiem  czy to mam, bo te moje skarpetki, których tak wiele mam w planie raczej ustępują miejsca innym dzianinom niż wpychają się przed kolejkę😉 W taki sposób pomysłów,  włóczek, wzorów przybywa znacznie szybciej niż skarpet, które jakoś nigdy nie wydają mi się pilne.

Co innego w sytuacji testu, z określonym z góry terminem zakończenia. 

Ostatnio miałam podwójną przyjemność testowania ciekawych skarpet zaprojektowanych przez Dorotę Knitolog Morawiak. Pierwsze z nich to Lanckorona socks z pięknym ażurem, chciałam je jak najszybciej skończyć żeby założyć już na stopy. Zrobiłam je z wełny malabrigo socks w kolorze tycjanowskiej czerwieni. Gdy były już gotowe pojawiła się możliwość testowania kolejnego projektu Fagradal socks, tym razem z wzorem warkoczowym. Nie wahałam się ani chwili. Do swojej wersji wybrałam połączenie grafitowo niebieskiej włóczki step classic Austerman z anonimowym wełnianym różem z własnych zapasów. Wzór okazał się wyjątkowo absorbujący, a moje realia niesprzyjające skupieniu z powodu splotów okoliczności dużo bardziej skomplikowanych niż warkoczowa plecionka na skarpetkach. Był to więc także test na moją cierpliwość, myślę, że zaliczony z dobrym wynikiem.  W kwestii dziergania kluczowe okazało się to, że dziergałam dwie skarpetki jednocześnie i to z jednego motka, dzięki temu oszczędziłam sobie sprawdzania czy na pewno obydwie skarpetki są identyczne co do jednego oczka. Cieszę się że opanowałam tę technikę, zamierzam z niej korzystać częściej. Obydwie pary skarpet robione są od palców w górę i zakończone igłą. 

Kupiłam wreszcie blokery do skarpet i o mały włos nie kupiłam specjalnej nogi. W jednym ze sklepów z bielizną przy okazji zakupów zapytałam też o nogi wzniesione ku górze dumnie prezentujące różnorakie rajstopy. Okazało się, że na zapleczu jest jedna namiarowa i jeśli chcę mogę ją odkupić. Super! Obejrzałam tę nogę, była dokładnie taka jak jej koleżanki pod sufitem, lekka, długa, tylko że stopa wygięta i naprężona była strasznie krótka, w rozmiarze mniejszym niż przedszkolny. Wyobraziłam sobie wykadrowany tylko ten fragment nogi, a na niej wydzierganą skarpetkę i uznałam, że to byłoby dość dziwne. To już wolę moje zwykłe nogi na ziemi czy na podłodze. 























niedziela, 6 grudnia 2020

Skarpety do kompletu

Skarpety i sweter. Wiele podobieństw łączy tę parę. Zrobiłam je z tej samej wełny, z tymi samymi wzorami z taką samą intencją, by zrobić rzecz potrzebną i praktyczną, a jednocześnie spontanicznie,  z tą przyjemną radością tworzenia czegoś od nowa, która za każdym razem wydaje się zupełnie nowym doświadczeniem.  

Te dwie dzianiny tworzą zgrany duet i  wyglądają jakby były razem od początku, ale  sweter jest starszy o ponad trzy lata, pokazywałam go tutaj

Ten czas wydaje się teraz odległy, odmienny, w pewnych obszarach bardziej beztroski, po prostu inny.

Warto jednak wyjść z domu, wyjść ponad to, co przeminie i w pogodny dzień pozachwycać się kolorami, dostrzec na niebie błękit paryski i zastanawiać się czy opadające igły modrzewia to ochra, umbra czy sjena palona. Można wdychać ich żywiczny, świeży zapach i patrzeć jak beztrosko dzieci podrzucają w górę suche liście i idąc dalej wsłuchiwać się w ten szelest pod nogami, tak sam jak kiedyś, jak zawsze.









sobota, 14 listopada 2020

Nastroje i sploty listopadowe

Korony drzew jeszcze niedawno rozświetlone były płomiennymi kolorami, a dziś  już powoli tracą ostanie liście, żółte, czerwone, brązowe. Wiatr zaprasza je do tańca w zmieniającej się scenerii, to w smętnych deszczach, pod ołowianym niebem, to w przebłyskach słońca, ciepłych i krótkich.

Dni zbyt nagle zapadają w mrok, w chłodną wilgoć, czasem w słabość czy nawet bezradność. Oto listopad. Nie przypominam sobie nikogo, kto by powiedział, że to jego ulubiony miesiąc. Trudno się dziwić, bo ten czas rozdaje nielubiane karty, spadek nastroju, odporności, przeziębienia i inne takie. Zależy gdzie mamy przetarte swoje kapoty, tam będzie podwiewało, a czasem nawet może przetrzeć się mocniej albo i rozerwać. Trudno się dziwić o tej porze.

Ale listopad miewa też swoje jasne strony, piękne niebo, bajeczne obłoki, tajemnicze mgły nad polami, nieliczne jabłka na starych jabłonkach i czasem trudno odróżnić, czy patrzy się na prawdziwy pejzaż czy na jakiś olejny obraz z dawnej epoki.

Miłe chwile w listopadzie da się też sprowokować zapalając pachnące świece, piekąc placek z jabłkami lub choćby same jabłka. A jeśli czas pozwoli to można otulić się ciepłym kocem, zanurzyć w lekturze. Pomarzyć!  Przedmiot marzeń dowolny, na przykład czas wolny😊

….

Zbieram ostatnie dzikie owoce chcę jeszcze zdążyć przed zmrokiem, przed zimą. Uczę się oczywistych praw przyrody, jej kształtów, rytmów i tajemnic. Cieszę się, że mogę spojrzeć w niebo, w drzewa, w trawy. Podnoszę z ziemi orzech i zauważam, że zaczął kiełkować. Oto listopad. Dawniej powiedziałabym, że natura zamiera, teraz widzę to trochę inaczej, przyroda po prostu odpoczywa, bo to jest ważne dla życia.

Listopadowy spacer nie jest wcale oczywisty, tym bardziej cieszy mnie oglądanie ostatnich spadających liści, odsłoniętych konarów drzew, ciekawych kolorów zeschłych traw.

Wracam zmęczona i dla relaksu sięgam po druty. Robię gruby sweter, codziennie po kawałku. Praca to niepewna, bo projekt trochę szalony i może dlatego tak kuszący. Czy mogę pozwolić sobie na tak grube warkocze na całej powierzchni? Pozwalam sobie, a co tam! W razie czego mam sporo smukłych siostrzenic.

Łączę trzy różne włóczki w  intensywny ciemno turkusowy melanż, z lekkim szmaragdowym połyskiem. Ponieważ jednej z włóczek jest znacznie mniej, co kilka rzędów zmieniam jedną z nich, zdecydowanie nie uprzyjemnia to pracy, ale myślę że dla spójnego efektu kolorystycznego warto się potrudzić.

Te grubaśne skośne warkocze znalazłam w starym numerze Sandry, to znaczy znalazłam je w nowo kupionym numerze, zachwyciłam się i postanowiłam zrobić takie, ale zanim doszło do realizacji planu Sandra zestarzała się o parę lat, ja dokładnie o tyle samo. Oryginalny projekt był krótkim sweterkiem do pasa, ja zrobiłam wersję wydłużoną.

Taki oto sweter na grubaśnych drutach zrobiłam sobie na rozweselenie listopada.