W moim życiu usłanym miękkimi dzianinami zdarzają się dni kolczaste, twarde, stresujące. Radzę sobie z tym tak jak potrafię, a czasem nawet staram się zabezpieczyć na zapas. Dłuższy spacer w sobotę lub w niedzielę sprawia, że w pozostałe dni tygodnia łatwiej idą mi różne sprawy. Doceniam to co mam, cieszę się że mogę czerpać z natury i korzystać z udogodnień życia w mieście. Akceptuję istniejący rytm, wiem, że od zgiełku i smogu za kilka dni odpocznę w jakimś lesie najdalej za kilka dni.
Wczoraj po pewnej dawce stresu
dopadło mnie nagłe pragnienie przejścia się po lesie. W drodze z pokoju do
kuchni, przedzierając się przez gęstwinę myśli i emocji, poszukiwałam w mojej głowie jakiejś jasnej
polany. I wtedy pomyślałam sobie, że gdybym tylko mogła przemierzyć kawałek leśnej ścieżki
to sprawy same by się dobrze poukładały, a ja po prostu lepiej bym je
zrozumiała.
Jako że nie miałam możliwości wyjścia wtedy do lasu to postanowiłam zająć
się sprawami dziewiarskimi, nie tyle samym dzierganiem co przedstawieniem
dzianiny skończonej całkiem niedawno, a tworzonej dość długo.
Kardigan przypominający kolorem i
fakturą korę drzewa czekał dobrych parę lat na swój czas. Zrobiłam go ze
sprutego męskiego swetra kupionego w sklepie z używaną odzieżą. Brąz bardzo
bury i lekko brunatny, gdzieniegdzie rozbielony zachwycił mnie od samego
początku, lecz sweter jakoś nie zrobił wrażenia na żadnym z mężczyzn w moim
domu. Trochę ich rozumiem, bo sweter miał fason dziwny i niewygodny. Zabrałam
go więc do biura i korzystałam w te dni, gdy przewagę w dostępie do ustawień
klimatyzacji, mieli przedstawiciele opcji skrajnie lodowatej. Otulałam się
wówczas tym swetrem, a z długaśnych rękawów wystawały mi tylko czubki palców.
Po jakimś czasie sweter sprułam, a brunatno bure motki zagnieździły się w niewielkim
pudełku i zapadły w zimowy sen, trwający kilka lat. Zaglądałam tam w każdym
sezonie, ale dopiero minionej jesieni brązy dały się wybudzić. Po takiej
przerwie niełatwo się rozruszać, toteż nic dziwnego, że sweter ten robiłam
chyba ze trzy miesiące, sięgając do niego w tak zwanym międzyczasie.
Najważniejsze było dla mnie znalezienie wzoru, który fakturą przypominałby korę
drzewa, leśne gałęzie i patyki. Wstępnie nie mogłam się zdecydować między
ściegiem strukturalnym a warkoczowym, dopiero gdy przeglądając jakiś magazyn
dziewiarski zobaczyłam na dzianinie takie jakby suche patyczki, wiedziałam że
to jest właśnie to. Zatem mogło być tak, że to nie włóczka czekała na
obudzenie, tylko sam pomysł jeszcze nie był gotowy.
Kardigan zaczęłam robić od góry, na
wyczucie rozmieszczając wzory. Jako że nie miałam pojęcia na jaką długość
wystarczy mi włóczki, po zakończeniu linii raglanu zrobiłam najpierw całe
rękawy, a dopiero potem resztę tułowia. Nie wiedziałam jaki będzie końcowy efekt,
jak połączą się panele wzorów przy dodawaniu oczek raglanu, była to więc w
pewnym sensie wycieczka w nieznane. Skojarzyło mi się to wówczas z shinrin
yoku. Ten egzotyczny termin odnosi się do terapeutycznej mocy kontaktu z
przyrodą. Shinrin po japońsku oznacza las, a yoku kąpiel, takie kuracje są tam nawet
przepisywane na receptę.
Ja odkąd pamiętam lubiłam las, bo
po prostu zachwycał, zapachem, kolorami, formami, ciszą i dźwiękami, dawał
możliwość odpoczynku i zarazem wysiłku, działał kojąco na ciało i duszę.
Potwierdzili to uczeni, nie tylko w Japonii i dużo się ostatnio mówi na ten
temat. Gdyby jednak trendy się odwróciły i odradzano by leśnych spacerów, albo
– nie daj Boże! – ktoś zamknąłby lasy, mnie nadal ciągnęłoby do natury, tak po
prostu, bez mody, bez trendu, bez przewodnika. To dzikie podejście nie
przeszkadzało mi przeczytać kilka lat temu książki G. Hectora i F. Mirallesa pt.
„Shinrin-yoku. Japońska sztuka czerpania mocy z przyrody”. Lubię, gdy mogę
zestawić naukowe badania z własnymi doświadczeniami i intuicjami i jeszcze
dowiedzieć się czegoś nowego. Według badaczy pozytywny wpływ spacerów na
zdrowie jest wyższy wtedy, gdy nie ma określonego celu i wyznaczonej trasy, gdy
skupiamy się na tym co się dzieje teraz, gdy nie ma się pewności co będzie
dalej, a nawet gdy trochę się pobłądzi. Toż to tak jak w dzierganiu mojego
brązowego swetra! A oto i ten sweter - z włóczki z odzysku, z pomysłu z głowy,
z guzikami z domowej puszki, które przyszyłam inaczej niż zwykle, tak by nici
przypominały gałązki, a może ptasie ślady… Zdjęcia naturalnie w lesie.
Ps. Szara czapka wydziergana u
ubiegłym roku wg projektu Rambler Iriny Dmitrievy.