Gdy ręce mam zajęte dzierganiem, głowa albo się nad czymś głowi albo buja w obłokach. Jedno, drugie i trzecie bardzo dobrze mi służy, rozwija się moja pasja a umysł pracuje lub odpoczywa. Staram się w tym wszystkim zachować równowagę i nie tracić kontaktu z rzeczywistością, innymi słowy jestem realistką i stąpam po ziemi obiema nogami. Czas o nie zadbać, o te nogi, co od lat mnie noszą, znoszą zmęczenie i przeciążenia. Ich trud można docenić na wiele różnych sposobów, jednym z nich są ręcznie robione skarpety, grubaśne lub misternie dziergane, i co ważne - w nieprzypadkowych kolorach. Nie mam nic przeciwko szalonym połączeniom resztek, sama chętnie takie zrobię, piszę o tym jednak bo zbyt wiele koszmarnych skarpet już widziałam, gryzących się kolorów i smutnych melanży, do dziś jeszcze straszą na niektórych targowiskach. Jako dziewiarka bardzo długo nawet nie brałam pod uwagę skarpet, tkwiłam gdzieś między wyobrażeniem tych dawnych paskudnych i byle jakich, a wyrafinowanymi dzianinami, które podziwiałam w Internecie, tak pięknymi, że wydawały mi się nierealne do wydziergania. Poza tym nie miałam na to czasu. Do czasu. Najpierw zrobiłam jakieś zwyczajne skarpety, musiałam sobie przypomnieć jak to się robiło, jak mama nauczyła mnie w dzieciństwie operować pięcioma drutami. Korzystając z dostępnej wiedzy udoskonalałam stopniowo techniki i co jakiś czas robiłam kolejne skarpetki. Coraz bardziej podobała mi się ta sfera dziewiarskiej aktywności, coraz więcej uwagi przywiązywałam do specjalnych włóczek, do skarpetkowych projektów, z wypiekami na twarzy oglądałam prace prezentowane przez inne dziewiarki. Jest takie pojęcie jak „skarpetkoza” – wbrew brzmieniu tego pojęcia nie jest to jakaś przykra dolegliwość, to po prostu radość z dziergania skarpet, owocna fascynacja tą drobną formą dzianinową. Szczerze mówiąc nie wiem czy to mam, bo te moje skarpetki, których tak wiele mam w planie raczej ustępują miejsca innym dzianinom niż wpychają się przed kolejkę😉 W taki sposób pomysłów, włóczek, wzorów przybywa znacznie szybciej niż skarpet, które jakoś nigdy nie wydają mi się pilne.
Co innego w sytuacji testu, z określonym z góry terminem zakończenia.
Ostatnio miałam podwójną przyjemność testowania ciekawych skarpet zaprojektowanych przez Dorotę Knitolog Morawiak. Pierwsze z nich to Lanckorona socks z pięknym ażurem, chciałam je jak najszybciej skończyć żeby założyć już na stopy. Zrobiłam je z wełny malabrigo socks w kolorze tycjanowskiej czerwieni. Gdy były już gotowe pojawiła się możliwość testowania kolejnego projektu Fagradal socks, tym razem z wzorem warkoczowym. Nie wahałam się ani chwili. Do swojej wersji wybrałam połączenie grafitowo niebieskiej włóczki step classic Austerman z anonimowym wełnianym różem z własnych zapasów. Wzór okazał się wyjątkowo absorbujący, a moje realia niesprzyjające skupieniu z powodu splotów okoliczności dużo bardziej skomplikowanych niż warkoczowa plecionka na skarpetkach. Był to więc także test na moją cierpliwość, myślę, że zaliczony z dobrym wynikiem. W kwestii dziergania kluczowe okazało się to, że dziergałam dwie skarpetki jednocześnie i to z jednego motka, dzięki temu oszczędziłam sobie sprawdzania czy na pewno obydwie skarpetki są identyczne co do jednego oczka. Cieszę się że opanowałam tę technikę, zamierzam z niej korzystać częściej. Obydwie pary skarpet robione są od palców w górę i zakończone igłą.
Kupiłam wreszcie blokery do skarpet i o mały włos nie kupiłam specjalnej nogi. W jednym ze sklepów z bielizną przy okazji zakupów zapytałam też o nogi wzniesione ku górze dumnie prezentujące różnorakie rajstopy. Okazało się, że na zapleczu jest jedna namiarowa i jeśli chcę mogę ją odkupić. Super! Obejrzałam tę nogę, była dokładnie taka jak jej koleżanki pod sufitem, lekka, długa, tylko że stopa wygięta i naprężona była strasznie krótka, w rozmiarze mniejszym niż przedszkolny. Wyobraziłam sobie wykadrowany tylko ten fragment nogi, a na niej wydzierganą skarpetkę i uznałam, że to byłoby dość dziwne. To już wolę moje zwykłe nogi na ziemi czy na podłodze.