Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drops fabel print. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą drops fabel print. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 maja 2021

Moje dziewiarskie abecało. F jak figle i fanaberie

Z nauki pisania zapamiętałam sobie, że litera f nie była trudna do opanowania, ale przez swą zamaszystość wymagała skupienia, by nie rozpędzić się zanadto ani nie pochylić. Mała kreseczka dodawana na końcu miała jakby przytrzymać linię w miejscu i pohamować jej zapędy do rozrastania się niczym fasolowa łodyga.

W moim dziewiarskim abecadle F przewinęło się już przez fraktalowe esy floresy, pokazując że w dzierganiu splata się fantazja z fachowością. To jednak nie były wszystkie skojarzenia dzianinowe na F, więc postanowiłam przygotować osobny odcinek poświęcony F. Pisząc tekst przekonałam się, że pod tą literą ukrywa się niejeden fenomen pasji dziergania. Okazało się jednak, że w ferworze spraw różnych, niekoniecznie fajnych nie zapisałam tamtego dokumentu. A był już prawie gotowy, pisany na fali, miał trochę fabuły, szczyptę filozofii, ani funta fałszu. No i figa z makiem, trudno. Zabrakło jednej czynności, tak małej jak kreseczka na środku litery f. W wirtualną nicość przepadła moja opowieść o dzierganiu, o jego fazach, fascynacjach, fiksacjach, czasami frustracjach, figlach, fantastycznych pomysłach, fantazyjnych splotach,  a przede wszystkim o tym, że to po prostu wielka frajda, czyli flow. Na szczęście o tym zjawisku pisałam już wcześniej, w poście pt. „Kolorowy przepływ”.

Czy tamten utracony tekst do abecadła  można nazwać fikcją? Raczej nie, on przecież się wydarzył. I jednocześnie nie wydarzył. Takie figle.

Wróćmy jednak do fundamentalnych spraw związanych z robieniem na drutach😊 W tworzeniu dzianin niezwykle ważne są forma i fason. To obszary, które wciąż odkrywam i  z każdą nowa rzeczą wrzuconą na druty czegoś się uczę, i to zarówno w trakcie pracy jak i potem w użytkowaniu. Przekonuję się jak dzianina pracuje, jak układa się na sylwetce i po prostu jak się ją nosi.

I wreszcie coś szalenie istotnego dla prezentowania i utrwalania dzianin. Cóż to takiego? Fokus pokus – fotografia! Temat mocno związany z prowadzeniem bloga, z umiejętnościami fotografa, ale też z czasem z tłem, z sytuacją, z pogodą.

Tekstu nie zamierzałam łączyć z jakąś konkretną dzianiną, uznałam, że na dobrą sprawę każda rzecz będzie pasowała. Miałam też pokusę wybrać kilka prezentowanych już na blogu dzianin w różnych odcieniach fioletu, ale uznałam że byłoby to nie fair wobec wielu innych, równie fajnych kolorów. Zakiełkował mi jednak w głowie pomysł na zestawienie zdjęć różnych dzianin, całych prac, albo tylko ich fragmentów – i właśnie forma „fusion” dopasowała mi się dobrze do tego wpisu. Trzy różne rzeczy, różne wielkości, każda rzecz dla innej osoby, na inną porę roku. Te trzy dzianiny to płaszczyk z fantazyjnej bąbelkowej wełny wykończony plisą ściegu francuskiego, skarpety z włóczki Fabel i letnia bluzka, wykończona francuskim ściągaczem.

Najpierw powstał dziecięcy płaszczyk dla mojej wnuczki, pierwsze zdjęcia, jeszcze bez guziczków zrobione zostały zimą przy okazji fotografowania spódnicy. Przez dłuższy czas nie było odpowiedniej sytuacji do zdjęć z małą modelką, żeby nie zamrozić, ani nie ugotować dziecka. Jak tylko uda się zrobić sesję pokażę płaszczyk w osobnym wpisie.

W międzyczasie wydziergałam skarpetki dla mojej mamy. Mama  robi ciepłe, wełniane skarpety i obdarowuje nimi całą rodzinę. Sama nigdy nie dostała ręcznie robionych skarpetek, więc postanowiłam to zmienić, a żeby miała coś innego niż zwykle zrobiłam cienkie skarpetki z ażurowym motywem, ze wzmocnioną piętą. Postanowiłam zrobić skarpetki na cieńszych drutach, bo dziergam bardzo luźno. Kupiłam więc cieniuteńkie jak igiełki carbonowe knit pro w rozmiarze 1,75. Skorzystałam z wzoru Cloud 9 Socks ze strony Biscotte Yarns.

 

Trzecia dzianina podobnie jak pierwsza też czeka na osobną sesję zdjęciową, osobny wpis, a przede wszystkim na przymierzenie. Ten projekt to efekt mojej fantazji i eksperymentowania z fasonem.

A oto i fotografie moich prac, skarpetki pokazane są w całości, dwie pozostałe dzianiny tylko fragmentarycznie, to celowy zabieg, taka fanaberia😉




















 


 

 

 

sobota, 12 grudnia 2020

Chusta podróżna

A może by tak wybrać się w góry? Była jeszcze piękna, kolorowa jesień, dogadzało nam słońce i akurat przydarzył się jeden dzień wolny dzień.

Jedźmy, nikt nie woła, a jakby jednak wołał, zew natury i góry, wiadomo, ale też inny głos dawał się usłyszeć, jedźmy, jeszcze można, kto wie co będzie jutro, może nie zamkną lasów, ale nas zamknąć mogą. Jedźmy. Decyzja zapada nagle, z dnia na dzień, albo raczej z  późnego wieczora na wczesne rano. Pieniny nie tak daleko, wspinaczki nie uprawiamy,  jakoś specjalnie szykować się nie trzeba. Jest tylko jedno „ale” – nie mam niczego na drutach, a w samochodzie zwykle towarzyszy mi jakaś robótka.  

Wszystkie planowane projekty wymagają na początku skupienia i jakichś wyliczeń, nie wspominając do doborze przędzy. W ogóle nie mam na to czasu. Jeśli nawet moje dzierganie jest formą uzależnienia, to nie sprowadza się tylko do machania drutami. Nie jest mi obojętne, co robię, potrzebuję inspiracji, natchnienia albo przynajmniej poczucia, że to co zamierzam wydziergać jest potrzebne. I bez względu na to, czy mam zrealizować projekt dawno zaplanowany czy też spontaniczny to zawsze na początku potrzebny mi jakiś impuls, zapał, zew, nie ważne jak zwał, bez tego ani rusz.

Tamtego wieczora wiedziałam, że mogę liczyć tylko na swoje zasoby i opanowane umiejętności.  Sięgając wysoko do jednego z pudełek zastanawiałam się, czy jego zawartość stanie na wysokości zadania i podpowie co mam robić, albo czy ja sama widząc jakiś motek przypomnę sobie wcześniejsze plany, na które dotychczas nie znalazłam czasu.

Myślałam o skarpetkach, tych mam wiele w planie, włóczek odpowiednich też nie mało, a sama robótka zmieściłaby się w bocznej kieszeni plecaka z termosem i kanapkami. I choć jak wspomniałam, tych wełenek u mnie niemało, każda zakupiona bardzo mi się podobała, no ale to jeszcze nie wystarczy żeby od razu nabierać oczka na druty. Oczy się muszą zaświecić do koloru, wzoru, do pomysłu. Godzina późna, coś tam podpowiadam synom, a sama wspinam się po taborecie, mąż się ze mnie śmieje, choć wiem że mnie dobrze rozumie. Otwieram pudło i choć zastanawiam się nadal nad tymi skarpetkami to nagle wpadają mi w oczy trzy kolory, które łączą się obłędnie w prostą, swojską chustę. Z cieniowanym dropsowym Fabelem zgrały się zgodnie dwa kontrastowe motki luny, naturalny kremowy i omszały bordowy. Czegoś takiego się nie spodziewałam, przecież dobrze wiedziałam co mam, i mniej więcej co z czego mogłoby powstać. Ze też nigdy tych trzech motków nie zestawiałam razem!

Nie muszę już pisać z jakim entuzjazmem zaczęłam robić chustę. Najprostszym znanym mi sposobem, oczkami prawymi i lewymi, z prostym ażurem, a potem dodałam jeszcze wzór gwiazdkowy. Robiłam tę chustę w drodze, z Krakowa do Krościenka i z powrotem, a potem zabierałam ją na wyjazdy nieco bliższe, na tyle jednak regularne że w dość szybkim czasie doszłam do ostatniego rzędu. Wtedy zabrałam chustę do domu, uprałam i zblokowałam i na zdjęcia znów zabrałam ją na wycieczkę. Jak na grudzień było przyjemnie, ale jednak chłodno, a  chusta sprawdziła się świetnie, choć cienka i lekka to wyraźnie ciepła. 

Oto ona:

 












wtorek, 3 listopada 2020

Jesiennie, zdalnie, kolorowo

Ręcznie robione dzianinowe rzeczy mają w sobie coś sentymentalnego, często kojarzą się ze wspomnieniami, z poświęconym czasem i z ciepłem relacji.

Zanim jeszcze powstanie jakaś dzianina, dziewiarka już puszcza wodze wyobraźni, rysuje kształt, dobiera kolor, grubość, miękkość. Nawet przy długich i starannych przygotowaniach jest jakiś element ryzyka, niepewność czy wyjdzie tak jakby się chciało, czy może jednak inaczej. Trzeba przyznać, że ta ciekawość efektu działa dość ekscytująco. Kiedy robi się dla kogoś jest jeszcze obawa czy trafi się w rozmiar i w upodobania. Oczywiście bada się to wcześniej, obserwując, pytając wprost albo subtelnie, w zależności od tego, czy to ma być niespodzianka czy spełnienie czyjejś prośby.

Bez względu sytuację zawsze pojawiają się jakieś niespodzianki, nie chodzi mi o jakieś trudności, potknięcia czy opory materii. Największe zaskoczenie przychodzi po zamknięciu ostatniego oczka, gdy w głowie wybrzmiewa zdziwione „Oooo, więc tak to wyszło i nawet się udało”. Prawie skończone. Jeszcze tylko ostatni etap zwany blokowaniem, czyli próba wody, jeszcze ostatnie modelowanie kształtu i suszenie. Dzianina zrobiona, gotowa do oddania, do ubrania. Pretekst do spotkania, spaceru, rozmowy. Byłoby miło i przyjemnie, pojawiłyby się zupełnie nowe tematy do omówienia i terminy do umówienia. Nie ominęłaby mnie jeszcze jedna niespodzianka, jaką zawsze jest dla mnie reakcja na to co zrobiłam, błysk w oku, element zaskoczenia, czasem chwila niepewności i radosna ulga, że to jest właśnie to. Moja radość i poczucie, że pojawia się wolna przestrzeń dla nowych pomysłów.

Jednak w czasach epidemii rzeczywistość mocno się zmienia, zamiast na spotkanie wybieram się na pocztę. Przesyłka dociera błyskawicznie, dostaję wiele miłych słów pod adresem zrobionych przeze mnie rzeczy,  to więcej niż się spodziewałam, szczerze mówiąc brałam pod uwagę zrobienie tej czapki od nowa, z innej przędzy. Jestem zadowolona i zgodnie z tym co napisałam wcześniej powinna pojawić się w głowie wolna przestrzeń dla nowych projektów. Owszem, mam różne dziewiarskie plany i pomysły, lecz wcale nie jest łatwo się im oddawać w gęstej atmosferze panującego niepokoju i niepewności. Jak odnaleźć nagle radość i nadzieję? Odpowiedzi szukam – słucham Marka Grechuty, mam na myśli słuchanie muzyki i słuchanie w sensie posłuszności. Kiedy lata temu słuchałam Grechuty niemal na okrągło nawet nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś tam, w trudnych czasach znajdę w urywkach poezji takie pokrzepienie. I każdego dnia, mimo wszystko chwytam myśli nagłe, jasne.

 

Dzianiny, które dziś prezentuję jakoś tak wiążą się ze zdalną rzeczywistością.

Czapkę w komplecie z rękawicami i jaskrawe skarpetki zrobiłam w prezencie dla wspaniałej instruktorki, dzięki której nie tylko polubiłam ćwiczenia, ale wplotłam je w swoją codzienność. Bardzo cieszyłam się, że wreszcie znalazłam coś takiego, było jednak jedno „ale” w postaci odległości. Dotarcie na salę zabierało mi znacznie więcej czasu niż trening, czasami się spóźniałam, bywało też tak, że w ogóle nie udawało mi się dotrzeć. Zamarzyło mi się na takie dni ćwiczenie z domu, z prowadzeniem Kasi. Kiedy rozmawiałyśmy o tym, nikt nie spodziewał się ani epidemii, ani tego co przyniesie. I w tej nowej rzeczywistości spełniło się to, czego pragnęłam, tyle że w moich wyobrażeniach to miało być coś dodatkowego, na sytuacje awaryjne, a nie zamiast dotychczasowej formy. W międzyczasie obok regularnych treningów otrzymałam zestaw ćwiczeń specjalnych dedykowanych moim konkretnym bólom i ograniczeniom. Oczywiście w formie zdalnej, jak na te czasy przystało. A przekazanie prezentu za pomocą poczty, czyli też poniekąd zdalnie.