środa, 14 listopada 2018

Dziecinnie, prosto, niebiesko.

Edytka poprosiła mnie o zrobienie na drutach kocyka dla jej siostrzeńca, który wkrótce ma się urodzić. Ucieszyłam się. Pojawia się nowy człowiek, choć całkiem bezbronny to zmienia świat, rodziców ubiera w nowe role i zadania, ogranicza im sen, przynajmniej na początku, i sprawia, że serce rośnie dalej i bardziej niż powiedzmy brzuch. A w dalekiej orbicie jakaś dziewiarka z dziecięcą radością obmyśla projekt niebieskiego kocyka.

Pomysł na ten kocyk opracowywałyśmy wspólnie z Edytką, ona kupowała wełnę, decydowała o kolorach, proporcjach, ja podpowiadałam jaki rodzaj włóczki będzie odpowiedni, proponowałam ewentualne wzory, rozkład kolorów  i wreszcie dziergałam.  Zdawać by się mogło, że taki kocyk to banał albo nuda, a tymczasem już sam etap przygotowań był dla nas obu ekscytującą przygodą. Jeśli nie odtwarza się konkretnego projektu to nie wiadomo co wyjdzie, a efekt końcowy nie zawsze musi pokrywać się z wcześniejszymi wyobrażeniami. Mało tego, wyobrażenie jednej osoby zawsze będzie różniło się od  wizji innej osoby. Ileż to razy opowiadałam o czymś rodzonej siostrze, opisywałam kolor, kształt a gdy przychodziło co do czego, okazywało się, że każda z nas inaczej to widziała. Nie każdy blady róż jest taki sam, czy antyczny czy pudrowy, a i nawet w jednej kategorii może być wiele podgatunków zupełnie do siebie niepodobnych. No dobrze, tu można zwalić na niedoskonałość języka, ale bywa też tak, że mówimy o tym samym przedmiocie, a myślimy o różnych rzeczach, mamy inne skojarzenia i oczekiwania. Bo tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co jest w czyjejś głowie. Mamy jakieś wyobrażenia o innych ludziach i przekonanie, że to prawda, nawet jeśli nie cała, to na pewno słuszna, każdy przecież zna rozwiązania na cudze problemy i doskonale wie, czego nie powinni byli robić, aby uniknąć kłopotów które sami sobie zgotowali. Bo u innych wszystko wydaje się takie czytelne i proste. Ale to nie u innych -  tych żywych i rzeczywistych ludzi,  tylko w ich odpowiednikach zamieszkujących nasz umysł. Chociaż wiem o tym, to nie zawsze pamiętam, na co dzień wygodniejsze są sprawdzone schematy oraz etykiety zgodne z zawartością … własnej głowy. Zdarzają mi się jednak stany zamyślenia, gdy uświadamiam sobie jak niewiele wiem i nie zmieniają tego ani lata doświadczeń ani ilość przeczytanych książek. A gdy dowiaduję się, że przychodzi na świat dziecko tym bardziej dociera do mnie, że przecież każdy człowiek jest inny, pod wieloma względami niepodobny do nikogo, niepowtarzalny. Ta myśl robi to na mnie tak mocne wrażenie, że nawet nie umiem opisać.
Łatwiej już poopowiadać o kocyku. Wreszcie pojawiła się okazja zastosować jeden z ciekawych wzorów z mojej stale rosnącej kolekcji. Zanim dotarła przesyłka z włóczką przećwiczyłam kilka interesujących ściegów kocykowych, od gęsich łapek po ziarna kukurydzy, niestety były one tak obfite, że nadawały się raczej na pierzynki. Znów okazało się, że najprostsze kombinacje oczek prawych i lewych są niezawodne, uniwersalne i po prostu ładne.

A tak wygląda kocyk wykonany na drutach, wykończony szydełkiem. 
Wykorzystałam trzy kolory włóczki cotton merino – błękitny stalowy, granatowy i pudrowy róż.







sobota, 10 listopada 2018

Co się odwlecze...

Odkładanie na później swoich zamierzeń może mieć różne przyczyny. Są czynniki  zewnętrzne, na które wpłynąć nie sposób,  ale oprócz możliwych huraganów, banalnych infekcji czy zwyczajnego braku czasu, często powody odwlekania tkwią w  nas samych. Może to być brak odwagi, wiary w siebie, poczucie że jeszcze nie jest się gotowym,  albo odwrotnie, że już  za późno, już nie ma się serca do dawnego pomysłu, zapał wygasł, czas minął i wskazany byłby śmiały krok w stronę śmietnika. Czasem jednak niedokonany pomysł po prostu potrzebuje do spełnienia czegoś jeszcze, nowego podejścia,  dodatkowego elementu lub  odrobiny koloru, który ożywi go rumieńcem. Są też projekty, które po prostu mają długi czas inkubacji i trzeba z pokorą to zaakceptować.

Te zasady  dotyczą różnych planów, marzeń i osobistych postanowień. Ja, jako dziewiarka, zilustruję temat przykładem nierozpoczętych motków i niedokończonych dzianin. W minionym tygodniu udało mi się skończyć dwa długo dojrzewające projekty. Jedna rzecz leżakowała rok, druga prawie trzy lata. Wiem, nie jest to strasznie długo, w moich zapasach są też pokłady bardziej wiekowe ale dziś nie będę pokazywać eksponatów o charakterze muzealnym tylko to, co właśnie skończyłam.  

Kiedy jakieś trzy lata temu wpadł mi w ręce pewien motek o ciekawych kolorach, jednocześnie zgaszonych i wesołych, postanowiłam zrobić szal i przekonać się czy naprawdę  wzór falisty jest prosty. Okazało się, że owszem, to  ścieg przyjemny w dzierganiu, intuicyjny. Barwy ładnie się poukładały, żółte, fioletowe i różowe plamki zgrały się z szarym tłem. Niestety sam szal… ni przypiął ni wypiął, nie chciał pasować do żadnej kurtki ani czapki. Mało tego, okazało się, że szalenie trudno dobrać jakąś włóczkę na pasującą kolorystycznie czapkę. Przykładałam niejeden motek z podobnej palety, ale wszystko wyglądało źle. Już miałam dać sobie spokój z tym trudnym wyzwaniem kolorystycznym, ale wpadła moja siostra, zobaczyła ten szal i stwierdziła, że się jej bardzo podoba, tylko żeby jakąś czapkę… Od tej pory poszukiwałam odpowiedniego odcienia włóczki,  najlepiej różowo czerwonej. Nie tak jak w bajkach, że zostawiłam wszystko i z kosturem  w ręce wyruszyłam w świat na poszukiwanie właściwego motka, ale zwykle miałam to w tyle głowy i przy każdych zakupach pamiętałam. A szal leżał wśród włóczkowych zapasów, tak dla przypomnienia. Raczej mnie drażnił jako rzecz niedokończona, myślałam, że już nigdy tego nie sfinalizuję. Aż w końcu tej jesieni wpadła mi w ręce włóczka, która jako pierwsza nie gryzła się z całością. W dwa wieczory zrobiłam czapkę tym samym falistym wzorem, stosując po raz pierwszy w czapce włoski początek, ha!!! To uczucie, gdy udaje się skończyć długo zalegającą sprawę daje tyle siły, że można rzucać kulą, oszczepem, młotem lub cytatem i bez względu na kaliber nie traci się poczucia lekkości. Ja do tego rzutu wykorzystam słowa Teodora Roosvelta – „Rób to co możesz, z tego co masz, tam gdzie jesteś”. Ten cytat pozwoli mi gładko przejść do drugiego mojego projektu – chusty z malabrigo rios.  Czy gdybym wówczas nie sięgnęła po przypadkowy motek, ten szaro kolorowy i nie uczyła się wciąż nowych technik to czy teraz byłabym w tym punkcie mojego dziergania, w którym jestem?  Czy tak z biegu zrobiłabym czapkę bez szukania odpowiedniego modelu, bez ślęczenia nad ściegiem i bez obaw o ścisk czoła? Czy ot tak kupiłabym sobie legendarne malabrigo i zrobiła według własnego pomysłu zwyczajną, ciepłą chustę?

Leżakowanie trzech precelków malabrigo rios trwało zaledwie rok i w przeciwieństwie do niektórych towarzyszących mu motków niedobitków podczas przeglądania zasobów dostarczało przyjemnych wrażeń, ten miękki ciężar, sprężysty splot, wysycenie barw… O kolorze nazwanym „cielo y tierra” czyli niebo i ziemia można by napisać osobną opowieść. Ale nie teraz. Na razie, póki jesień jeszcze taka łaskawa idziemy do parku zrobić zdjęcia. 













piątek, 2 listopada 2018

Męski sweter – uparcie i otwarcie


      Nie narzekałam nigdy na brak pomysłów na to, co by tu zrobić na drutach, a gdy już zaczynałam jakąś rzecz to do jej dziewiarskiej materii przyklejały się różne myśli i refleksje. Z konkretnym szalem czy swetrem skojarzenia te pozostawały w związku ścisłym lub luźnym, albo tylko frazeologicznym. Wciąż mam co robić i o czym pisać. Ta pasja wypełnia mi myśli, plany, foldery, pliki, szafy i torebki. Przenikanie odbywa się też w drugą stronę, moje pomysły i refleksje wnikają do dzianiny. I jak już tak sobie plotę wychodzą  różne rzeczy, dziwne i zwyczajne.

Każdy przedmiot ręcznie wykonany ma w sobie jakąś historię, ślad przeżywanych zdarzeń i emocji i jest też poniekąd sposobem na to, by poświęcony czas zachować  na dłużej. Zabawa z rękodziełem to forma relaksu i odstresowania, ale też bywa  wymagająca i doprowadza do frustracji.  W różnych proporcjach i na różnych etapach pojawiają się te stany, ekscytację może zastąpić znużenie, a ból żmudnej nauki z czasem roztopi się w przyjemnej rutynie. To co w danej chwili jest na pierwszym planie może kiedyś stać się tłem, a drobne fragmenty pracy, podczas której prawie nie widać efektów tworzą sensowną całość w chwili tyle wyczekiwanej co niespodziewanej. Nawet nie wiem czy jest słowo oznaczające  jednocześnie „nagle” i „no wreszcie”.
A to tylko prawe, lewe… czasem jeszcze jakiś nietypowy ścieg, tak jak w swetrze zrobionym dla Michała. Jest w nim połączenie porządku geometrycznych form z asymetrią i tak ciekawy układ wzorów, że nawet w trakcie pracy czasem zastanawiałam się czy to strona prawa czy lewa, przód czy tył.
Moja przygoda z tym swetrem była balansowaniem między dwoma dość odległymi stanami. Z jednej strony och, ach, niebanalny projekt, rozmach i powiew światowości, a z drugiej strony krok w tył, no bo taki model to ja mogę tylko w częściach i jeszcze na koniec zszywanie. Nie dość, że uwstecznienie to jeszcze odtwórczość. I na kanwie tych dwóch stanów – „hop do przodu” i „krok w tył” powstawał szary męski sweter. A w ostatnim dniu, gdy niewiele brakowało by wykończyło mnie jego wykańczanie,  zrozumiałam i poczułam, że jest jeszcze jeden silny motyw obecny od samego początku, już od pierwszych dyskusji nad wyborem projektu. Te trzeci element to upór.
Może jednak zamiast szczegółowego opisywania moich dziewiarskich nastrojów i refleksji opowiem jak to z tym swetrem było.
Na urodziny Michała postanowiłam zrobić sweter, a że jest to już dorosłe dziecko, to może samo nie tylko wybrać włóczkę, ale też samodzielnie ją kupić. Dobre rozwiązanie dla wszystkich, syn ma kolor przez siebie wybrany, a matka radość z wełny, której  nie znała. Choć nie stwierdzono, by przewożenie włóczki samolotem miało wpływ na jej właściwości i parametry to jakoś na mnie robi to wrażenie i podnosi atrakcyjność całego przedsięwzięcia. Mamy już wełnę, czas na wybór fasonu. Przeglądam w grafice męskie dzianiny i co ciekawsze podsuwam do wyboru. Konkurs wygrywa ciemny grafitowy pulower, także mój faworyt. Patrzę i wtedy okazuje się, że nie jest to najłatwiejszy do wykonania sweter, nie ma opisu ani nawet większej ilości zdjęć, nie dość, że nie znam zastosowanego wzoru to jeszcze całość będzie wymagała zszywania. Szukam więc innych projektów, podobnych, lepiej sfotografowanych,  ciekawszych i z wiarą w siłę mojej perswazji co jakiś czas podsuwam nowe propozycje. Zobacz, może  ten?… Nie, tamten. Przecież nawet kolor taki jak kupiona włóczka. Po kilku próbach ustępuję.  Niech mu będzie, biorę się do pracy, choć nie wiem co mi wyjdzie.  Idzie dobrze, nawet dziwię się, po co było tak demonizować metodę zszywaną,  fajna jest, a poszczególne części szybko przybywają. Żeby nie było nudno, postanowiłam nauczyć się włoskiego początku. Innym początkującym mogę podpowiedzieć, że podwójny ściągacz nie stanowi ułatwienia w nauce tej techniki, ale jest do opanowania. Nie wiem czemu wcześniej się tego nie nauczyłam, co za efekt! Włoski początek i koniec, wydawać by się mogło technika ta sama, jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że zamykanie igłą jest dużo trudniejsze do opanowania niż myślałam. To był jeden dzień, wolny dzień, poświęciłam go na zszywanie i wykończenie szyi. Gdy po kilku godzinach zszywania odetchnęłam z ulgą, bo okazało się, że części tworzą całość, przyszedł czas na ostatni etap - wydzierganie plisy przy szyi i wykończenie jej metodą włoską.  Byłoby grubą przesadą gdybym porównała to moje wykańczanie z zachowaniem chirurga, który w czasie operacji po raz pierwszy zagląda do podręcznika, ale co poradzę, że tak właśnie się czułam. Ileż uporu wykazałam przy tym drobnym kawałku swetra! Upór, niecierpliwość, znów upór, zniecierpliwienie, zniechęcenie, krok w tył i od nowa. Ale udało się, skończyłam. Oto sweter.














6.11.2018 Post scriptum. Sweter skończony, sfotografowany, tekst napisany i  opublikowany już post. Jak widać na powyższym zdjęciu  właściciel swetra odchodzi zadowolony. Teoretycznie  mogłabym już skupić się na kolejnych projektach, ale jest coś co mnie dręczy, co dostrzegam dopiero w czasie robienia zdjęć i co również jest widoczne na załączonej fotografii. Te oto wałek na dole to ściągacz, a jak sama nazwa wskazuje powinien on raczej ściągać niż luzować. "Oddawaj mi ten sweter" mówię, bo nie można tego tak zostawić. Żeby jednak ściągacz poprawić musiałam wykonać dość ryzykowny manewr, nie dało się spruć bo przecież robiłam od dołu, wzięłam więc nożyczki i ciach, ucięłam po prostu, strzępki nitek usunęłam i dopiero gdy tak chirurgicznie otwarte oczka nałożyłam na druty adrenalina opadła. Spokojnie zrobiłam ściągacz na mniejszych drutach, a moje drugie w życiu włoskie zamykanie igłą poszło gładko, i co ważniejsze już bez instrukcji. Ach, wyszło na to, że w tym dzierganiu potrzebny nie tylko upór, ale też odwaga, męstwo... Kto by pomyślał?
A poniżej poprawiony ściągacz.