sobota, 10 listopada 2018

Co się odwlecze...

Odkładanie na później swoich zamierzeń może mieć różne przyczyny. Są czynniki  zewnętrzne, na które wpłynąć nie sposób,  ale oprócz możliwych huraganów, banalnych infekcji czy zwyczajnego braku czasu, często powody odwlekania tkwią w  nas samych. Może to być brak odwagi, wiary w siebie, poczucie że jeszcze nie jest się gotowym,  albo odwrotnie, że już  za późno, już nie ma się serca do dawnego pomysłu, zapał wygasł, czas minął i wskazany byłby śmiały krok w stronę śmietnika. Czasem jednak niedokonany pomysł po prostu potrzebuje do spełnienia czegoś jeszcze, nowego podejścia,  dodatkowego elementu lub  odrobiny koloru, który ożywi go rumieńcem. Są też projekty, które po prostu mają długi czas inkubacji i trzeba z pokorą to zaakceptować.

Te zasady  dotyczą różnych planów, marzeń i osobistych postanowień. Ja, jako dziewiarka, zilustruję temat przykładem nierozpoczętych motków i niedokończonych dzianin. W minionym tygodniu udało mi się skończyć dwa długo dojrzewające projekty. Jedna rzecz leżakowała rok, druga prawie trzy lata. Wiem, nie jest to strasznie długo, w moich zapasach są też pokłady bardziej wiekowe ale dziś nie będę pokazywać eksponatów o charakterze muzealnym tylko to, co właśnie skończyłam.  

Kiedy jakieś trzy lata temu wpadł mi w ręce pewien motek o ciekawych kolorach, jednocześnie zgaszonych i wesołych, postanowiłam zrobić szal i przekonać się czy naprawdę  wzór falisty jest prosty. Okazało się, że owszem, to  ścieg przyjemny w dzierganiu, intuicyjny. Barwy ładnie się poukładały, żółte, fioletowe i różowe plamki zgrały się z szarym tłem. Niestety sam szal… ni przypiął ni wypiął, nie chciał pasować do żadnej kurtki ani czapki. Mało tego, okazało się, że szalenie trudno dobrać jakąś włóczkę na pasującą kolorystycznie czapkę. Przykładałam niejeden motek z podobnej palety, ale wszystko wyglądało źle. Już miałam dać sobie spokój z tym trudnym wyzwaniem kolorystycznym, ale wpadła moja siostra, zobaczyła ten szal i stwierdziła, że się jej bardzo podoba, tylko żeby jakąś czapkę… Od tej pory poszukiwałam odpowiedniego odcienia włóczki,  najlepiej różowo czerwonej. Nie tak jak w bajkach, że zostawiłam wszystko i z kosturem  w ręce wyruszyłam w świat na poszukiwanie właściwego motka, ale zwykle miałam to w tyle głowy i przy każdych zakupach pamiętałam. A szal leżał wśród włóczkowych zapasów, tak dla przypomnienia. Raczej mnie drażnił jako rzecz niedokończona, myślałam, że już nigdy tego nie sfinalizuję. Aż w końcu tej jesieni wpadła mi w ręce włóczka, która jako pierwsza nie gryzła się z całością. W dwa wieczory zrobiłam czapkę tym samym falistym wzorem, stosując po raz pierwszy w czapce włoski początek, ha!!! To uczucie, gdy udaje się skończyć długo zalegającą sprawę daje tyle siły, że można rzucać kulą, oszczepem, młotem lub cytatem i bez względu na kaliber nie traci się poczucia lekkości. Ja do tego rzutu wykorzystam słowa Teodora Roosvelta – „Rób to co możesz, z tego co masz, tam gdzie jesteś”. Ten cytat pozwoli mi gładko przejść do drugiego mojego projektu – chusty z malabrigo rios.  Czy gdybym wówczas nie sięgnęła po przypadkowy motek, ten szaro kolorowy i nie uczyła się wciąż nowych technik to czy teraz byłabym w tym punkcie mojego dziergania, w którym jestem?  Czy tak z biegu zrobiłabym czapkę bez szukania odpowiedniego modelu, bez ślęczenia nad ściegiem i bez obaw o ścisk czoła? Czy ot tak kupiłabym sobie legendarne malabrigo i zrobiła według własnego pomysłu zwyczajną, ciepłą chustę?

Leżakowanie trzech precelków malabrigo rios trwało zaledwie rok i w przeciwieństwie do niektórych towarzyszących mu motków niedobitków podczas przeglądania zasobów dostarczało przyjemnych wrażeń, ten miękki ciężar, sprężysty splot, wysycenie barw… O kolorze nazwanym „cielo y tierra” czyli niebo i ziemia można by napisać osobną opowieść. Ale nie teraz. Na razie, póki jesień jeszcze taka łaskawa idziemy do parku zrobić zdjęcia. 













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz