środa, 27 lutego 2019

Jedenaście kropel


Mam sporo wełny i mnóstwo planów. O ile ilość włóczek dynamicznie pulsuje, to spada, to wzrasta,  tak projektów, które chciałabym wcielić w  życie codziennie przybywa. Z zainteresowaniem obserwuję, co się dzieje w dzianym świecie i ciągle coś przykuwa moją uwagę, a lista ciekawych projektów wydłuża się, zapełniają się półki i pliki, puchną katalogi.  Gdy jednak przychodzi co do czego, to znaczy gdy mam coś zrobić na drutach, wtedy zaczynam wszystko od początku, od poszukiwania inspiracji. W tym procesie lista intrygujących projektów, z którymi warto byłoby kiedyś się zmierzyć znowu się wzbogaca. Jednak mimo tak obfitego zaplecza, z którego mogłabym czerpać bardzo lubię zrobić coś po swojemu, a jest to możliwe właśnie dzięki wszystkim wcześniejszym projektom już zrealizowanym i dzięki tym nowym, tak kuszącym, że warto dla nich nauczyć się czegoś nowego. Nie wiem, czy jasno się wyraziłam, chodzi mi o to, że dobrze jest mieć trochę praktyki, wypróbować różne możliwości, sprawdzić czy się je lubi czy nie, nowe pomysły nie wyskakują ot tak z rękawa, nawiasem mówiąc emocje związane z dzierganiem rękawów to całkiem inny temat.

Mam mnóstwo planów dziewiarskich wypływających z ciekawości, fascynacji i z potrzeby odziania rodziny w dzianiny. Mogłabym w dowolnej wolnej chwili rozpocząć dzierganie zaplanowanej chusty albo swetra. Zdarza się jednak, że pojawiają się całkiem nowe wyzwania. W lutym mój dziewiarski repertuar poszerzył się o mitenki, które nie licząc się z  się z  tymi wszystkimi niezaczętymi chustami i nieskończonymi swetrami wskoczyły na moje druty i skradły niejedno serce. Nie wiem ile serc dokładnie, ale na pewno trzy, właśnie tyle par mitenek zrobiłam ostatnio. Dwie pierwsze pokazałam poprzednio, dziś kolejne w komplecie z czapką. Gdyby ktoś pomyślał, że dzierganie tych samych drobiazgów u schyłku zimy staje się już nudne bardzo by się mylił. Odpowiedziałabym mu, właściwie to się dopiero rozkręcam, chciałabym jeszcze dwie pary mitenek zrobić przed nadejściem wiosny, jedne dłonie już niecierpliwie czekają, a drugie nawet nie wiedzą, że są wobec nich jakieś plany. To jednak melodia przyszłości,  niedalekiej ale jednak. Teraz czas na pokazanie ostatnio zrobionego kompletu, z którym mam wiele dobrych wrażeń, począwszy od decyzji, przez proces tworzenia aż po reakcję właścicielki.

W przeciwieństwie do swetrów na mitenki i czapkę nie trzeba dużo włóczki. Będzie w czym wybierać, a zapasy mam przecież spore. Przeglądam więc moje wszystkie pudła z wełnami na chusty niezaczęte i swetry nieskończone. I choć są tam skarby różnorakie, żaden motek nie pasuje do jeszcze niepewnej wizji. Co z tego, że mam tyle włóczek, że mogłabym  przez dwa lata dziergać nie wychodząc z domu. Jako dziewiarka oprócz wełny potrzebuję weny i nierzadko znajduję ją w nowej wełnie właśnie. Tak też było tym razem. Pomysł na wzór znalazłam w mojej głowie, właściwie nie szukałam go celowo, pomyślałam sobie tylko „jaka ma być ta czapka, prosta i zarazem ciekawa, jaki motyw powtórzyć na dłoniach i na głowie”. W sklepie internetowym zobaczyłam włóczkę, wiedziałam że tylko ta i żadna inna, skonsultowałam wybór z przyszłą właścicielką kompletu i gdy ona również zachwyciła się tymi kolorami złożyłam zamówienie. Gdy czekałam na przesyłkę projekt sam się pojawił, prosty, oczywisty, a jednak ciekawy i zupełnie nowy. Jako że zawierał techniki i motywy dobrze mi znane nie myślałam nawet o innych opcjach,  z zapałem zaczęłam rysować i wyliczać rozkład kropelek na dzianinie. A oto co wyszło z mojej głowy i z pracy rąk. Jedenaście kropel, pięć na głowę i po trzy na każdą dłoń.









Gdyby jednak się znudziły te motywy na głowie, to czapka jest dwustronna, zadbałam aby by na obydwu stronach nie było żadnej wiszącej nitki ani sterczącego supełka.





a może ten projekt otworzy mi jakieś nowe drzwi?



wtorek, 12 lutego 2019

Róż retro

Była sobie cienka wełenka zwinięta w piękny precel, wyglądała jak zapleciony warkocz w dwóch jedynie miejscach uchwycony inną nitką. Znalazła się ona w posiadaniu pewnej dziewiarki, która nigdy wcześniej nie miała w rękach włóczki podanej w takiej formie. Na samą myśl o możliwości przemieniany tej wełny w konkretną dzianinę przyspieszyło jej bicie serca, a od patrzenia na kolor zaróżowiły się policzki. Trzeba także dodać, że ta dziewiarka była jeszcze dość cienka, i nie mam na myśli talii, ale umiejętności. Wprawdzie nie nosiła różowych okularów, ale była przekonana że da radę zrobić z tej wełny elegancki sweterek. Dopiero co zajarzyła o co chodzi w bezszwowym raglanie, odkryła na czym polega ten szczyt ściągaczowej elegancji, czyli oczka przekręcone, potrafiła czytać ażurowe schematy, więc jedynym problemem w wykonaniu tej dzianiny wydawała się cienka wełenka i żmudna praca na cienkich drutach. Przy optymistycznym, soczystym kolorze i szlachetnej przędzy nie okazało się to ani trochę bolesne, nie było pośpiechu, raczej cierpliwe dzierganie i oczekiwanie na spektakularny efekt w postaci romantycznego kardiganu. No niestety po zamknięciu ostatniego oczka, po upraniu i zblokowaniu sweterka czar prysł. Były jeszcze nadzieje związane z guzikami, ale nawet ich przyszycie nie odczarowało sytuacji. Przestrzenie międzyguzikowe skandalicznie rozlazłe, przody za długie, i ten brak podkroju dekoltu bezlitośnie podcinający szyję.  Ech!
 Lepiej jednak powiedzieć „trudno” i wyciągnąć wnioski z takiej lekcji niż nawet nie spróbować, mówiąc „za trudno”, to nie dla mnie.
Po skończeniu swetra już wiedziałam gdzie są słabe punkty i czego konkretnie powinnam się nauczyć, chcąc osiągnąć pożądany efekt. To nie są żadne czary, raczej sztuczki, które przy odrobinie cierpliwości i czasu da się opanować.  A sweterek w ciągu tych kilku lat zdarzało mi się parę razy ubrać i cieszyć jego ciepłem i kolorem groszku pachnącego.  No tak, zdemaskowałam się, ta cienka dziewiarka to ja, choć od tamtego czasu opanowałam to i owo, to podejście mam bardzo podobne, ciągle pojawiają się zachwyty, porywy, potem zmagania. Jeszcze wtedy postanowiłam że różowy sweterek spruję, szkoda takiej wełny. Ale nie tak od razu, nie z taką cienizną. Aż tak cierpliwa to ja nie jestem.
Dlaczego teraz wyciągam z szafy różowego trupa nieudanego projektu? Ano dlatego, że w ramach jednomotkowego wyzwania poszukiwałam czegoś na mitenki i padło właśnie na resztki z różowego sweterka. Z założenia miały one czekać na sprucie swetra starego i wykorzystanie do nowego, ale już nie muszą. Przemieniły się w mitenki, które bardzo polubiłam, tym bardziej się z nich cieszę, że nigdy w życiu nie miałam takiego odzienia na dłonie, i doprawdy nie rozumiem czemu wcześniej nikt mi nie powiedział „musisz to mieć!”. Ale wreszcie mam i ja, a zawdzięczam to Kamili Wojciechowskiej. Dzięki świetnej instrukcji przy minimalnych kombinacjach można wprowadzić swoje modyfikacje, w moim przypadku wzory na części zewnętrznej. Z pewnością nie są to moje ostatnie mitenki. Ależ to odkrycie! Można bez ściągania rękawiczki odebrać telefon, otworzyć portfel,  zapłacić, coś podpisać. Gdy okazało się, że Edytka też potrzebuje mitenek znalazłam inny różowy motek i zrobiłam jeszcze jedną parę, z motywem tulipana.
Na poniższych zdjęciach różowy sweterek własnego pomysłu i dwie pary mitenek.