wtorek, 12 lutego 2019

Róż retro

Była sobie cienka wełenka zwinięta w piękny precel, wyglądała jak zapleciony warkocz w dwóch jedynie miejscach uchwycony inną nitką. Znalazła się ona w posiadaniu pewnej dziewiarki, która nigdy wcześniej nie miała w rękach włóczki podanej w takiej formie. Na samą myśl o możliwości przemieniany tej wełny w konkretną dzianinę przyspieszyło jej bicie serca, a od patrzenia na kolor zaróżowiły się policzki. Trzeba także dodać, że ta dziewiarka była jeszcze dość cienka, i nie mam na myśli talii, ale umiejętności. Wprawdzie nie nosiła różowych okularów, ale była przekonana że da radę zrobić z tej wełny elegancki sweterek. Dopiero co zajarzyła o co chodzi w bezszwowym raglanie, odkryła na czym polega ten szczyt ściągaczowej elegancji, czyli oczka przekręcone, potrafiła czytać ażurowe schematy, więc jedynym problemem w wykonaniu tej dzianiny wydawała się cienka wełenka i żmudna praca na cienkich drutach. Przy optymistycznym, soczystym kolorze i szlachetnej przędzy nie okazało się to ani trochę bolesne, nie było pośpiechu, raczej cierpliwe dzierganie i oczekiwanie na spektakularny efekt w postaci romantycznego kardiganu. No niestety po zamknięciu ostatniego oczka, po upraniu i zblokowaniu sweterka czar prysł. Były jeszcze nadzieje związane z guzikami, ale nawet ich przyszycie nie odczarowało sytuacji. Przestrzenie międzyguzikowe skandalicznie rozlazłe, przody za długie, i ten brak podkroju dekoltu bezlitośnie podcinający szyję.  Ech!
 Lepiej jednak powiedzieć „trudno” i wyciągnąć wnioski z takiej lekcji niż nawet nie spróbować, mówiąc „za trudno”, to nie dla mnie.
Po skończeniu swetra już wiedziałam gdzie są słabe punkty i czego konkretnie powinnam się nauczyć, chcąc osiągnąć pożądany efekt. To nie są żadne czary, raczej sztuczki, które przy odrobinie cierpliwości i czasu da się opanować.  A sweterek w ciągu tych kilku lat zdarzało mi się parę razy ubrać i cieszyć jego ciepłem i kolorem groszku pachnącego.  No tak, zdemaskowałam się, ta cienka dziewiarka to ja, choć od tamtego czasu opanowałam to i owo, to podejście mam bardzo podobne, ciągle pojawiają się zachwyty, porywy, potem zmagania. Jeszcze wtedy postanowiłam że różowy sweterek spruję, szkoda takiej wełny. Ale nie tak od razu, nie z taką cienizną. Aż tak cierpliwa to ja nie jestem.
Dlaczego teraz wyciągam z szafy różowego trupa nieudanego projektu? Ano dlatego, że w ramach jednomotkowego wyzwania poszukiwałam czegoś na mitenki i padło właśnie na resztki z różowego sweterka. Z założenia miały one czekać na sprucie swetra starego i wykorzystanie do nowego, ale już nie muszą. Przemieniły się w mitenki, które bardzo polubiłam, tym bardziej się z nich cieszę, że nigdy w życiu nie miałam takiego odzienia na dłonie, i doprawdy nie rozumiem czemu wcześniej nikt mi nie powiedział „musisz to mieć!”. Ale wreszcie mam i ja, a zawdzięczam to Kamili Wojciechowskiej. Dzięki świetnej instrukcji przy minimalnych kombinacjach można wprowadzić swoje modyfikacje, w moim przypadku wzory na części zewnętrznej. Z pewnością nie są to moje ostatnie mitenki. Ależ to odkrycie! Można bez ściągania rękawiczki odebrać telefon, otworzyć portfel,  zapłacić, coś podpisać. Gdy okazało się, że Edytka też potrzebuje mitenek znalazłam inny różowy motek i zrobiłam jeszcze jedną parę, z motywem tulipana.
Na poniższych zdjęciach różowy sweterek własnego pomysłu i dwie pary mitenek. 
















2 komentarze:

  1. Też przechodziłam takie fazy dziergania - od ekscytacji i ciekawości podczas powstawania projektu, do rozczarowania po blokowaniu i założeniu na siebie. Każda taka porażka dużo mnie uczyła. Przysłowia nie biorą się znikąd, a jedno mówi, że uczymy się na błędach. Mitenki bardzo ładne, zwłaszcza te w tulipany.

    OdpowiedzUsuń
  2. To prawda, porażki mogą wiele nauczyć. Ciekawe, że w przypadku dziergania uczenie się na błędach daje więcej pożytku niż bólu.

    OdpowiedzUsuń