Była sobie cienka wełenka
zwinięta w piękny precel, wyglądała jak zapleciony warkocz w dwóch jedynie
miejscach uchwycony inną nitką. Znalazła się ona w posiadaniu pewnej
dziewiarki, która nigdy wcześniej nie miała w rękach włóczki podanej w takiej
formie. Na samą myśl o możliwości przemieniany tej wełny w konkretną dzianinę
przyspieszyło jej bicie serca, a od patrzenia na kolor zaróżowiły się policzki.
Trzeba także dodać, że ta dziewiarka była jeszcze dość cienka, i nie mam na
myśli talii, ale umiejętności. Wprawdzie nie nosiła różowych okularów, ale była
przekonana że da radę zrobić z tej wełny elegancki sweterek. Dopiero co
zajarzyła o co chodzi w bezszwowym raglanie, odkryła na czym polega ten szczyt
ściągaczowej elegancji, czyli oczka przekręcone, potrafiła czytać ażurowe
schematy, więc jedynym problemem w wykonaniu tej dzianiny wydawała się cienka
wełenka i żmudna praca na cienkich drutach. Przy optymistycznym, soczystym
kolorze i szlachetnej przędzy nie okazało się to ani trochę bolesne, nie było
pośpiechu, raczej cierpliwe dzierganie i oczekiwanie na spektakularny efekt w
postaci romantycznego kardiganu. No niestety po zamknięciu ostatniego oczka, po
upraniu i zblokowaniu sweterka czar prysł. Były jeszcze nadzieje związane z
guzikami, ale nawet ich przyszycie nie odczarowało sytuacji. Przestrzenie
międzyguzikowe skandalicznie rozlazłe, przody za długie, i ten brak podkroju
dekoltu bezlitośnie podcinający szyję. Ech!
Lepiej jednak powiedzieć „trudno” i wyciągnąć
wnioski z takiej lekcji niż nawet nie spróbować, mówiąc „za trudno”, to nie dla
mnie.
Po skończeniu swetra już
wiedziałam gdzie są słabe punkty i czego konkretnie powinnam się nauczyć, chcąc
osiągnąć pożądany efekt. To nie są żadne czary, raczej sztuczki, które przy
odrobinie cierpliwości i czasu da się opanować. A sweterek w ciągu tych kilku lat zdarzało mi
się parę razy ubrać i cieszyć jego ciepłem i kolorem groszku pachnącego. No tak, zdemaskowałam się, ta cienka
dziewiarka to ja, choć od tamtego czasu opanowałam to i owo, to podejście mam bardzo
podobne, ciągle pojawiają się zachwyty, porywy, potem zmagania. Jeszcze wtedy
postanowiłam że różowy sweterek spruję, szkoda takiej wełny. Ale nie tak od
razu, nie z taką cienizną. Aż tak cierpliwa to ja nie jestem.
Dlaczego teraz wyciągam z szafy różowego
trupa nieudanego projektu? Ano dlatego, że w ramach jednomotkowego wyzwania
poszukiwałam czegoś na mitenki i padło właśnie na resztki z różowego sweterka.
Z założenia miały one czekać na sprucie swetra starego i wykorzystanie do
nowego, ale już nie muszą. Przemieniły się w mitenki, które bardzo polubiłam,
tym bardziej się z nich cieszę, że nigdy w życiu nie miałam takiego odzienia na
dłonie, i doprawdy nie rozumiem czemu wcześniej nikt mi nie powiedział „musisz
to mieć!”. Ale wreszcie mam i ja, a zawdzięczam to Kamili Wojciechowskiej.
Dzięki świetnej instrukcji przy minimalnych kombinacjach można wprowadzić swoje
modyfikacje, w moim przypadku wzory na części zewnętrznej. Z pewnością nie są
to moje ostatnie mitenki. Ależ to odkrycie! Można bez ściągania rękawiczki odebrać
telefon, otworzyć portfel, zapłacić, coś
podpisać. Gdy okazało się, że Edytka też potrzebuje mitenek znalazłam inny
różowy motek i zrobiłam jeszcze jedną parę, z motywem tulipana.
Na poniższych zdjęciach różowy
sweterek własnego pomysłu i dwie pary mitenek.
Też przechodziłam takie fazy dziergania - od ekscytacji i ciekawości podczas powstawania projektu, do rozczarowania po blokowaniu i założeniu na siebie. Każda taka porażka dużo mnie uczyła. Przysłowia nie biorą się znikąd, a jedno mówi, że uczymy się na błędach. Mitenki bardzo ładne, zwłaszcza te w tulipany.
OdpowiedzUsuńTo prawda, porażki mogą wiele nauczyć. Ciekawe, że w przypadku dziergania uczenie się na błędach daje więcej pożytku niż bólu.
OdpowiedzUsuń