Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lektury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lektury. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 8 sierpnia 2021

Ile?

W życiu nie wszystko jest policzalne, niemniej jednak każdego dnia niejednokrotnie pada pytanie „ile?”. Ile jeszcze, ile już, ile razy, ile trzeba i ileż można.

Robiąc na drutach wciąż liczę oczka, rzędy, powtórzenia. Krążę też wokół pytań nieco większej wagi, ile włóczki, ile pomysłów, ile czasu.

Ile włóczki? To pytanie może po prostu dotyczyć ilości włóczki potrzebnej do wykonania konkretnej dzianiny. Można go też odnieść do zakupów zamierzonych albo i spontanicznych, wreszcie do własnego stanu posiadania. Więc ile mam tej włóczki? Całkiem sporo i  ciągle jednak przybywa coś nowego. Bywa, że gdy otwieram paczkę to oprócz radości z tego, co kupiłam pojawia się nutka żalu, za tym co jeszcze wpadło mi w oko, ale się powstrzymałam. Powściągliwość ma jednak swoje zalety, dzięki temu dzisiejszy wpis nie ma tytułu „Idę z torbami”.

Ile pomysłów? Wciąż bardzo wiele. było, mogłabym Gdyby tak nie dać sobie spokój z dzierganiem, z blogowaniem i pożegnać się wpisem „kropka nad i” pokazując torebkę we wzór kropeczkowy zapinaną na biały guzik wyglądający jak duża kropka. Pomysły jednak nadal mi dopisują, mam gromadkę własnych i stale pojawiają się nowe. Czasem trudno za nimi nadążyć. Tymczasem padło słowo „czas”, więc mogę przejść do trzeciego pytania:

Ile czasu? To pytanie może dotyczyć dziergania konkretnej rzeczy – i tu odpowiedź jest dość prosta, tyle ile trzeba, raczej dużo, bo jest to praca ręczna, może pójść szybciej albo wolniej, nie zawsze da się przewidzieć, w każdym razie dzianina będzie gotowa w swoim czasie.

A ile ja mam czasu? Nie mam czasu. Po raz pierwszy w życiu mogę powiedzieć to ze spokojem. Nie mam czasu, bo czas nie jest mój, tylko swój. Ta myśl przyszła do mnie w ostatnim tygodniu, gdy byłam szalenie zajęta, innymi słowy nie miałam czasu, zwłaszcza na dzierganie dłuższe niż jedna chwila, parę rządków. Ta piękna myśl o czasie przyszła do mnie z książki „Alicja w krainie czarów” Lewisa Carrolla. W dzieciństwie byłam z tatą w teatrze na przestawieniu „Alicja w krainie czarów”. Do dziś pamiętam, jak byłam zdziwiona, przejęta i trochę się bałam. Później sama przeczytałam książkę i na kilka dekad rozstałam się z Alicją. Od kilku dobrych lat zamierzałam zanurzyć się w tej lekturze, wiedząc że to nie tylko bajka, literatura dla dzieci, ale i dla dorosłych. Dziwne przygody Alicji miały być odzwierciedleniem stanów umysłu w czasie snu, meandrów wolno puszczonych myśli. Tak dotąd myślałam. Tymczasem  odkryłam, że nie jest opis jakichś marzeń sennych, czarów ale coś bardziej konkretnego. Na razie mogłam pozwolić sobie tylko na mały fragment, a on tak mną poruszył, że już nie mogę doczekać się dalszych przygód z Alicją, ciekawa jestem czy będą dla mnie równie odkrywcze jak kwestia czasu.

Czas nie może być czyjś, bo jest swój. Nie lubi zabijania, złego traktowania. Jeśli zaś jest się z nim w dobrych relacjach może zrobić dla nas wszystko. Stale doświadczam przyśpieszania czasu, jego szaleńczego pędu, który wciąż mnie dziwi i często o tym mówię. Owszem szanuję czas, nawet bardzo, ale to chyba za mało. Gdy tak powtarzam „jak ten czas leci” to może  jestem dla niego jak ta zołza co ma za złe? A może on nie lubi narzekania? Nie wiem. Na razie zadawalam się myślą, że mogę lekko powiedzieć „nie mam czasu”, bez zadyszki, bez poczucia przegranej.

Będę już kończyć ten tekst o „ile”, przyszło mi właśnie do głowy, że często ważniejsze od  „ile” jest „jak”. Ach, przypomniałam sobie jeszcze coś. O kotach. Podobno Alferd Einstein powiedział, że kot składa się z materii, antymaterii i fanaberii. Toż to opis kota z Cheshire pojawiającego się i znikającego od ogona aż po uśmiech!

A oto dzianiny, torebka i etui na telefon

Torebka jest niewielka, ale na tyle duża, że zmieści się w niej książka.  Zrobiłam ją z jednego motka eco-cotton XL YarnArt,  ryżem i wzorem kropeczkowym, do którego bardzo spasował mi biały guzik do zapięcia klapki.













Skarpety na telefon dla Sylwii zrobiłam z różnych włóczek, różnymi wzorami, bezszwowo.

Matową różową włóczkę połączyłam z ciekawym wzorem warkoczowym. 



W czerwonej wykorzystałam ścieg będący kombinacją oczek prawych i lewych, tworzących gwiazdki, kwiaty, schody, zależy jak się patrzy.







Różowe etui z połyskliwej włóczki jest dwustronne. Może być z motylkami z oczek prawych na tle oczek lewych lub odwrotnie. Te motyle są bardzo niepozorne, na tak małej powierzchni trudno o jakieś wyraziste kształty, o duże skrzydła, albo dwa motyle na jednej stronie. Jest więc po jednym motylku z każdej strony, trochę większy niżej, drugi mniejszy wyżej. Nie są zbyt nachalne,  może nawet w ogóle ich nie widać, ja jednak jestem z nich dumna, bowiem sama rozrysowałam schemat. Przy tej okazji po raz pierwszy wykorzystałam specjalny notes, taki dziewiarski gadżet, który bardzo ułatwia pracę.






I jeszcze jedno maleństwo w paseczki.






piątek, 8 listopada 2019

Męski sweter - fakt dokonany


Sama nie wiem jak zacząć, od początku, od końca, a może w ogóle się nie rozpisywać, tylko w dwóch słowach ująć fakt dokonany – męski sweter.

Prosta sprawa, rzec by można „nic dodać, nić ująć”. Tyle, że dodawanie i ujmowanie jest istotą wielu procesów. Na przykład tworzenie dzianiny można sprowadzić do wyliczania oczek w taki sposób, by w efekcie uzyskać pożądany kształt. I choć to prawda, brzmi jakoś dziwnie i może nasuwać pytanie, co w tym dzierganiu takiego fascynującego.

Tak to bywa ze zbyt zwięzłymi streszczeniami, że niekiedy mogą od prawdy  trochę oddalać.

Czasem, gdy po skończeniu książki ponownie czytam opis na okładce to dziwię się, jakbym czytała o czymś zupełnie innym. Poświęcam jeszcze chwilę temu skrótowi, stwierdzam że owszem, wszystko to prawda, ale raczej nie oddaje moich wrażeń z lektury. I dziwię się jeszcze bardziej, lecz nie oburzam się. Odkrywam wtedy, że bardzo ciekawe rzeczy dzieją się gdzieś pomiędzy, na granicy oczywistego planu, czasem wcześniej, czasem po fakcie.

Jeszcze zostając przy czytelniczych porównaniach – nie tylko sama lektura jest szczególnym doświadczeniem, ale i to co dzieje się wcześniej i później. Dokonując wyboru książki często opieramy się na tym co już wiemy, na swoich przekonaniach i wyobrażeniach, ale też na nowych informacjach i sugestiach napływających z zewnątrz. Jeszcze ciekawsze wydaje mi się to, co dzieje się po przeczytaniu książki. Możliwość podzielenia się z kimś wrażeniami jest dla mnie czymś bezcennym, bez względu na to, czy jest to wspólny zachwyt czy też spór. Wartość lektury czy filmu podkreśla osobisty werdykt – „kiedyś do tego wrócę”. I to też jest ciekawe - to drugie życie książek. Niektóre oddaję do biblioteki, inne stoją na półkach, do ponownego czytania, do pożyczania bliskim, do stopienia się z tłem. Są też ciekawe egzemplarze, książki których póki co czytać nie zamierzam, ale ani mi się śni ich pozbywać. Gdy czasem na takiej zawieszę wzrok, wówczas budzi się jakiś sentyment, albo coś się przypomina, to co kiedyś było, lub do czego zmierzam, albo jakaś myśl, która dawno temu zapadła mi w pamięć i którą lubię odświeżać. Patrzę na grzbiet „Myślenia i mowy” Wygotskiego w żółknącej serii klasyków psychologii i wraca do mnie to świetne zdanie, że myśl jest jak chmura, z której pada deszcz słów.

Ileż z tego krótkiego zdania można wyciągnąć wniosków i to całkiem praktycznych! Na przykład dlaczego nie zawsze się rozumiemy, dlaczego nie zawsze udaje się nam precyzyjnie wyrazić.  Powiązane i zależne żywioły tworzą jedną rzeczywistość, jednak poszczególne jej elementy odbieramy zupełnie inaczej. Inaczej patrzy się na obłoki, a inaczej moknie w deszczu. Łatwiej zachwycać się widokiem chmur niż padającego deszczu. Po ulewie zostają przemoczone buty, kurtki ciężkie od wody, mokre drogi i kałuże. Na szczęście w kałużach też czasem odbija się niebo.

Ciekawe to wszystko, w każdym razie dla mnie, rozumiem jednak że moje słowa mogą być odbierane jak  „lanie wody”. Potoczny zwrot, a jak się okazuje ma naukowe konotacje.

Słucham?... Jestem, jestem…. Piszę tekst na bloga. O czym piszę? O swetrze, który skończyłam ostatnio. Właściwie to już kończę, jeszcze parę słów o nim i o tym, jak nie powstał całkiem inny męski sweter.

Od ponad roku miałam w planach wydzierganie jasnego swetra jakimś strukturalnym ściegiem, lecz jak dotąd nie trafiłam na odpowiednią wełnę, czasem spodobał mi się jakiś tweed, ale zawsze czegoś mu brakowało, a to za cienki, a to za gruby, albo nie te kolory. Myślę, że bez trudu znalazłabym właściwą włóczkę, gdybym tylko była pewna co do projektu. Chciałam tym razem zrobić rękaw metodą continuos, ale znów żaden projekt nie wpadł mi w oko. Mogłam wprawdzie skorzystać z wzoru na damski sweter, ale nie bardzo wiedziałam jak to modyfikować na potrzeby męskiego ramienia. Mijały tygodnie, miesiące, zawsze coś robiłam na drutach, a przed każdym nowym projektem oglądałam moje włóczkowe zasoby. Pewnego razu uświadomiłam sobie, że te przeglądy zabierają mi trochę czasu. Wniosek nasunął się sam, za dużo tego mam. Czas uszczuplić zapasy, ale jakoś tak konkretnie, jeden mały kłębuszek zamieniony w mitenki nie czyni wiosny, choć niewątpliwie umili jesień i zimę. Sięgam więc po zgrzewkę włóczki Alize lanagold clasic, w której kiedyś  spodobało mi się połączenie brązu z granatem. Podejmuję męską decyzję i nabieram oczka na sweter. Robię na oko, z głowy, tak jak potrafię, od góry, raglan podkreślam pasmem ściegu francuskiego i taki sam motyw wstawiam na bokach. Poza tym włoski koniec i początek, plus rulonik przy dekolcie. Powstaje prosty, zwyczajny sweter.













  


sobota, 24 sierpnia 2019

Toptunika – wilk syty i owca cała

Wakacyjny luz. Cóż to takiego? Inny rytm, więcej słońca, więcej czasu, więcej świata. Dogrzanie, dospanie i wiele nowych, ciekawych doznań. Jednym słowem przyjemności.

Tego lata odkryłam jeszcze inne dobrodziejstwo wakacyjnej pory. To dobry czas na myślenie. Może i brzmi to trochę przekornie, bo gdzie Rzym, a gdzie Krym, i co wspólnego może mieć letnia laba z pracą szarych komórek. Myślę, że całkiem sporo. Należy tylko odróżnić wpakowywanie do głowy informacji, dopychanie i zapamiętywanie, często bez przekonania i pod presją od rzeczy zupełnie innej. Od takiego przyswojenia i oswojenia danych, żeby swobodnie z nich korzystać, przymierzać do siebie i do świata, bawić się nimi, tworzyć.  Tym właśnie jest myślenie. Przydatne w życiu codziennym, nie tylko w intelektualnych zmaganiach. To luksus, o który warto się zabiegać. Przyjemność ta, choć bywa wymagająca, nie daje się z niczym innym porównać. W wierszu "Głos w sprawie pornografii" Wisława Szymborska określiła myślenie jako największa rozpustę. 
Wyjście z rutyny uwalnia umysł. Letnie wyjazdy, nawet bardzo krótkie dają wiele okazji, by odświeżyć głowę, by spojrzeć na siebie z innej strony, otworzyć się na nowe pomysły. Chciałoby się przemyśleć te pomysły, ale zwyczajne życie też bywa absorbujące. Niestety całe lato nie jest kanikułą, ach ten czas! 
Jak kania dżdżu, jak dziewiarka wełny i weny, tak ja pragnę więcej wolnego czasu. Ale mam go tyle ile mam i staram się go szanować. Ciągle uczę się jak łączyć obowiązkowość z niezależnością, czyli nasycać wilka i ocalać owcę. Przykładem na to jest moja ostatnia dzianina. 
Biorąc udział w internetowym wyzwaniu Kamili Wojciechowskiej Wykończ zapasy, odczaruj angielski realizuję kolejne zadania. Na wakacyjne miesiące przypadł projekt letniego topu. Jakoś nie czułam potrzeby dziergania kolejnej letniej bluzki, bo wystarczają mi te, które już mam. Wymyśliłam więc, że zrobię dziecięcą sukieneczkę z bawełny, wydłużając jedynie dół. Zrobiłam całkiem spory kawałek i dopiero wtedy powiedziałam sobie szczerze, że wcale mi się to nie podoba. Z ulgą sprułam i zaczęłam od nowa. Zainteresowanych odsyłam dwa posty wcześniej, gdzie opisałam „Historię żółtej sukienki”. A letni top? Mówi się trudno. Wprawdzie intrygowała mnie konstrukcja projektu, nie zamierzałam jednak go dziergać, bo już nie robię rzeczy, których nie potrzebuję, albo do których nie mam przekonania. Aż tu nagle i niespodziewanie z pewnego pudełka wyskoczyły gigantyczne motki zgaszonego szarawego fioletu, z dawno sprutego nienoszonego komina. Z wzoru na letni top zrobię ciepłą, zimową tunikę. To lubię w dzierganiu!  Tylko jak rozwiązać odwieczny problem – za mało wełny? Za pomocą pasków. Do kosza wrzucam więc różne resztki i patrzę jak wyglądają razem. Najlepiej wypadły nadzwyczajnie miękkie szare bure i brązowe moteczki czystej alpaki, które ostatnio przywiozła mi Julia. Wyjęłam grube druty i raz dwa powstała moja ciepła toptunika. Wprawdzie nie jest ona topem na lato, ale uznaję zadanie za zrealizowane, zwłaszcza że jednym z jego celów jest uwalnianie zapasów. Oto moja toptunika, na zdjęciach widzę że dół jest za szeroki, jeśli znajdę czas mogę to spruć i zwęzić, ale kto mi zabroni dogrzewać się kamizelce ze sterczącymi bokami, a każdy z nich w innym kolorze?








poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Historia żółtej sukienki

Nie wiem, czy była to szkolna lektura, ale z jakiegoś powodu książka ta szczególnie zapadła mi w pamięć. Może dlatego, że już w tytule było ciekawie, z wyrazistym kolorem, z niecodziennym słowem i bohaterem nietypowym, bo ani to królewna, ani sierotka, ani żaden smok, tylko … żółta ciżemka. 
„Historia żółtej ciżemki” Antoniny Domańskiej była też sfilmowana, w roli Wawrzka debiutował 11 letni Marek Kondrat.
Treść przeczytanych dawniej książek rozpływa się w pamięci, oddala, najpierw znikają szczegóły, potem tracą zarys wątki, a nawet cała fabuła. Zostają jednak pewne ślady, jakieś emocje i wspomnienia, które lubią wracać. Historię żółtej ciżemki przypomniałam sobie w związku z kolorem dzierganej sukieneczki. Tak się złożyło, że właśnie dzisiaj znalazłam się w miejscu akcji tej książki, pod ołtarzem Wita Stwosza w Kościele Mariackim. Stalowe rusztowania zakłócały nieco podziwianie wnętrza. Uznałam, że pozwolę sobie na wykorzystanie tego tytułu, moich wspomnień, a nawet skojarzeń konstrukcji rusztowania z moimi drutami. Przecież w trakcie pracy nad dzianiną plątanina drutów, żyłek i wełny nie tylko nie wygląda zbyt dobrze,  ale czasem budzi obawy, że coś może spaść, na przykład oczko. 
Nie jestem Witem Stwoszem, Markiem Kondratem ani Wawrzkiem. Jestem sobą, mam swoje życie, swój czas, swoje sprawy. Jest wśród nich dziewiarska pasja, druty, motki, oczka, projekty. Ciągle coś się dzieje. Weźmy tę żółtą sukienkę, niby drobiazg, a ma swoją historię. Niby nic specjalnego, ale w dla mnie ciekawe. 
Dostałam kiedyś od Aldony różne włóczki, min. żółtą bawełnę. Nie wiadomo, kto ją kupił, ani w jakim celu. Urzekł mnie miły dla oka, pastelowy kolor.  Postanowiłam, że coś z tego zrobię, ale nie wiedziałam co, ani dla kogo. 
Pewnego razu, gdy zaglądałam do pudła z włóczkami była ze mną moja wnuczka. Jej uwagę przykuł różowy motek i zapragnęła, bym zrobiła jej spódniczkę. Motek był tylko jeden, więc negocjowałam inne warianty. Może zrobię spódniczkę żółtą? Niebieską? Nie. Różową. Ale tej żółtej włóczki jest więcej i mogę zrobić nawet sukienkę? Ma być spódniczka. Różowa. Zrobiłam więc. Ale zanim ją skończyłam,  okazało się że propozycja żółtej sukienki została potraktowana poważnie i nie mam już wyjścia, z obietnicy trzeba się wywiązać. Okazja nasunęła się sama, w wyzwaniu w którym biorę udział przyszedł czas na letnią bluzkę - top. Jako że nie czuję zapotrzebowania na taki element garderoby, postanowiłam na podstawie proponowanego wzoru zrobić letnią sukieneczkę. Zrobiłam całkiem spory kawałek i sprułam. Model w szpic to według mnie nie jest dobry fason dla dziecka. I po raz kolejny przekonałam się, że nie warto robić niczego na siłę, czasem udaje się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, ale nie tym razem. Zwolniłam się z wyznaniowego zadania i zabrałam się za sukieneczkę od początku. Skorzystałam z projektu, który zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia, gdy tylko zobaczyłam go w angielskim magazynie dziewiarskim. A z tym wiąże się jeszcze inna historia. Pewnego razu przyjaciółka postanowiła zrobić mi niespodziankę, nic nie mówiąc i nie pisząc, wysłała do mnie paczkę, a w niej dziewiarskie atrakcje, książki i czasopisma. Gdy czas mijał i mijał, a ja wciąż nie dawałam znaku zaskoczenia niespodzianką, padło pytanie – gdzie to jest? Wysłane chyba ze dwa  miesiące wcześniej. I zamiast radosnej niespodzianki był smutek, żal, och i ach. Gdzie to jest, może jeszcze dojdzie. Parę tygodni łudziłam się jeszcze, wierzyłam w opóźnienie. Aż pewnego razu przy odbiorze innej przesyłki znalazła się sfatygowana paczka. A wtedy radość była podwójna. To właśnie z tej przesyłki pochodzi wzór, który skradł mi serce. Prosta letnia sukieneczka. Oto ona.

Wszystko to prawda, co wyżej napisałam, ale prawdziwa historia żółtej sukieneczki dopiero się zaczyna, w parku, na placu zabaw, na hulajnodze...




















poniedziałek, 29 kwietnia 2019

W moim ogródecku

Zawsze lubiłam Kaczkę Dziwaczkę, zwłaszcza za ten ostatni numer z zającem. Mimo wielu informacji o jej życiu naprawdę nie wiadomo kim była w istocie. Dostała więc miano dziwaczki.

Przypomniałam sobie o niej zapytania w żartach, czy da się obiad z wełny ugotować. Właściwie to całkiem niegłupi pomysł na wykorzystanie zapasów i resztek! Kto wie czy organiczna bawełna nie jest lżej strawna od podeszwy, którą pamiętam ze stołówki. Zjadając tasiemkę starą mówiła, że to makaron… Mimo wszystko nie będę tej kaczki naśladować we wszystkim, za słaba jest moja wiara w moc takiej przemiany, która w finale wywoła spektakularne zdębienie innych. Poprzestanę na pieszych wycieczkach zamiast trzymania się rzeczki z jej obowiązującymi nurtami.

Dziwne jest życie dziewiarki. Nie, żeby mnie bolało zamienne używanie słów dziewiarka i dziwaczka, całe to niezrozumienie i dziwne żarty. Nie boli, ale dziwi. Zwłaszcza gdy ten, który zna mnie bardzo dobrze daje do zrozumienia, że jako dziewiarka to myślę tylko o jednym. A przecież wie, że moje życie to coś więcej niż kombinacje oczek lewych i prawych, wie o moich różnych sprawach, wie czego szukam, słucham, czytam, wie co mnie boli i co kupuję. Wie też, że ostrożnie zostawiam ślady, że fejsbuka używam przede wszystkim, jeśli nie jedynie, do spraw dziewiarskich. To nie jest jakiś  obcy człowiek, jakiś zdziwiony współpasażer, lecz ten kto o mnie wie więcej niż mi się wydaje. Więc nawet on potrafi czasem wyskoczyć z takim numerem, że mogłabym się obrazić. Na przykład w bocznym oknie podsuwa na deser mufiny z różowego moheru! Tak bez pytania. A w ogóle to chyba zapomniał że postanowiłam ograniczać cukier. Niech spada! I ciekawe jak się teraz czuje, gdy czyta moje słowa! Ha, tylko jego przewaga polega na tym, że on nic nie czuje, bo to tylko lub aż  algorytm. Internet nie czuje, ale rejestruje. Wszystko. Bezwzględnie. Bez zniecierpliwienia. Bez zdziwienia. Na pewno ma lepszą ode mnie pamięć i jeszcze wiele innych parametrów. Jednak mimo tych dysproporcji są takie obszary, w których mam przewagę, choćby wrażliwość, zmienność, niepewność i wciąż jeszcze zdolność do zdziwienia. Wspomniałam zmienność? Tak, więc dla potwierdzenia czas zmienić temat.

Ze strefy niepojętych relacji człowieka z Internetem przechodzę do mojego małego ogródka, gdzie zakwitły dwa drobiazgi dla mojej wnuczki. Wianek i poduszka.

Wianek początkowo zamierzałam kupić. Na straganie w dzień targowy bujność kwiecia zachwycała z daleka, ale z bliska okazała się czymś zupełnie nienadającym się na dziecięcą głowę. Dalsze poszukiwania zaprowadziły mnie nawet do galerii handlowej, gdzie piękne wianki owszem były, ale się skończyły. Skoro nie znalazłam wtedy kwiatków ani ładnych ani żadnych, to pomyślałam, że sama mogę zrobić wianek na drutach. I zrobiłam. Z bawełnianej włóczki w różnych odcieniach różu.

Kolejny dziergany drobiazg to poduszka z włóczki bawełnianej. Połączyłam dwie nitki, śnieżnobiałą, połyskliwą i śmietankowo kremową - matową. Efekt tak bardzo przypominał mi płatki kwiatów, że dodałam jeszcze żółte pręciki. Na myśl przychodziły mi kwiaty jaśminu. Gdyby jednak te pręciki miały drażnić czy to skórę fakturą czy nos wyobrażonym, upojnym zapachem to zawsze można odwrócić poduszkę na drugą stronę, która z kolei przypomina stokrotkę.

Takie to kwiatki w moim ogródecku:-) 

















środa, 9 stycznia 2019

Męski sweter - po swojemu

To naprawdę wciąga. Mam na myśli dziewiarstwo, zbieractwo i łowiectwo, to ostatnie w formie bezkrwawych łowów po rozległej dżungli sklepów internetowych i nie tylko.

Pułapki, sieci i pokusy czyhają nie tylko na dziewiarki. Przekonałam się o tym przy powstawaniu szarego swetra dla mojego męża. 
Pewnej niedzieli, choć możliwe, że akurat wtedy była sobota, po wspólnym posiłku w gronie szerszym niż na co dzień, już po kawie, herbacie i po herbatnikach nie przerywając rozmowy wyjęłam sobie do prucia szarą wełnę. Nie  miałam wobec niej konkretnych planów, wiedziałam tylko że taka przędza nie może się zmarnować. To nie było zwyczajne prucie, aby odzyskać ładny wygląd wełny trzeba ją nawinąć, uprać i po wysuszeniu zwinąć. Przygotowałam prowizoryczne stelaże, w tej roli najlepiej wypadają pudełka po butach oraz duże wieka plastikowych pojemników i bez pośpiechu przystąpiłam do dzieła. Natychmiast znalazły się ręce chętne do pomocy. To musiało być przyjemne zajęcie, bo niemal wszyscy się zaangażowali i w niedługim czasie praca była skończona.

Podczas nawijania wełny i rozmowy o sprawach zupełnie nie dziewiarskich mojemu mężowi wyrwało się, że ta wełna byłaby świetna na sweter dla niego. Nie musiał powtarzać dwa razy, decyzja zapadła. Wiem co mu się podoba, co lubi, w czym dobrze się czuje i  oczami wyobraźni  już widzę ten sweter. Teraz tylko trzeba go zrobić,  druty to nie zaczarowany ołówek, między wizją a efektem jeszcze musi się znaleźć miejsce na pracę i naturalnie czas. Sweter robię według własnego pomysłu, z głowy. Ale nie wszystko da się tak na oko, potrzebny jest jakiś wzór, a w każdym razie schemat z pomiarami, gdzie się coś zaczyna, gdzie kończy, tak mniej więcej. Nawet gdy robi się po swojemu potrzebny jest jakiś wzorzec, na którym można się oprzeć. Padło na dwie stare Sandry. W tych to pismach wybrałam dwa pulowery, które najbardziej odpowiadały mojej wizji, w jednym były wszyte pagony, w drugim spodobała mi się dość nietypowa linia raglanu.

Zbitka słów „dwie stare Sandry” w zestawieniu z projektem męskiego swetra wydaje mi się dość śmieszna, przypominająca dwie stare panny. Daleko mi do obśmiewania faktu niezamęścia, a już tym bardziej czyjejś niewybranej samotności, ale wyśmiałam moje zbiory starych gazet, postanowiłam zrewidować je, odkurzyć i pożenić albo nawet zdigitalizować. Ale oprócz praktycznych funkcji dwie stare Sandry przypomniały mi urocze postaci literackie, ekscentryczne i niezwykłe kobiety połączone wspólnym losem, Panny Pąckie z Widnokręgu Wiesława Myśliwskiego i Ciocie Herbatki z prozy Joanny Bator. Z przyjemnością ponownie spotkałabym się z nimi w lekturze przy filiżance kakao lub herbaty, ale to jeszcze nie teraz. Mój czas wolny wypełniają obecnie stare Sandry, ich krewne i pociotki. Zabawa przednia, bo czegóż tam nie ma, ale nie ukrywam że trochę wysiłku mnie to kosztuje, wiadomo, zbieractwo, łowiectwo, dziewiarstwo! Może nawet napiszę o tym osobny tekst.

Dziś prezentuję męski sweter, który sama zaprojektowałam i wykonałam, po swojemu, prawie że na oko, a były też momenty że powyżej uszu miałam tych swoich kombinacji łączenia dwóch różnych modeli w oparciu o ulubiony sweter męża o całkiem innym fasonie. Sposób dziergania też zakręcony, żeby nie powiedzieć pokrętny. W skrócie: korpus i rękawy od dołu, w okrążeniu, potem każda część osobno, na koniec wszywanie rękawów i dorabianie plisy. Tym razem nauczyłam się jak wykonać dziurkę na guzik, która się nie rozwleka. Lubię takie odkrycia. Zapomniałabym dodać, że odpowiedniego poziomu adrenaliny w trakcie dziergania dostarczała wątpliwość czy wystarczy wełny, plan B zakładał więc wprowadzenie innego koloru na górze, ale wełny wystarczyło, a nawet trochę zostało.
Poniżej efekt mojej pracy, oczywiście gdybym mogła cofnąć czas może to i owo zrobiłabym lepiej, tak mi się przynajmniej wydaje. Właściciel swetra nie ma do niego zastrzeżeń, bardzo go lubi i ubiera często, od ponad miesiąca. A oto sweter dla męża, bez męża, który znajduje się po drugiej stronie obiektywu.  

















sobota, 25 listopada 2017

Mały beret i duży temat

Udało mi się skończyć szary beret, którego początkowy etap pokazałam w poprzednim wpisie. Zdjęcia i słowa poszły w świat, a w mojej głowie brzmiało jeszcze pytanie o miarę umiaru i dopisywał się ciąg dalszy. Jeden z wątków nieznośnie domagał się zwrócenia na siebie uwagi. Temat zamknięty, mówię do niego, trzeba myśleć o czymś nowym, a ten ani trochę nie zrażony spławieniem podchodzi mnie z innej strony, skończyłaś czapkę i pasuje ją pokazać, a o czym niby zamierzasz napisać przy okazji jak nie o mnie, jestem przecież idealnym tematem. Jeśli nie wspomniałam wcześniej chodzi o minimalizm, to ten wątek tak natarczywie namawiał mnie, by go zaprezentować. Ja do niego, wybacz, ale jeden berecik to za mało na tak duży temat jak minimalizm. Ten drąży dalej – a jeden moteczek? A małe druciki? Coś ci się chyba pomyliło, minimalizm to nie miniaturyzacja.  Ten dialog przypomina sceny z życia domowego, gdy dziecko żąda uwagi zajętego rodzica i zdawać by się mogło, że ostatnie słowo należy do rodzica, a tu proszę, na czyim stanęło? Przecież ja już o tym minimalizmie piszę. Niech więc będzie.
W gruncie rzeczy minimalizm to wspaniała idea, w której znalazł wytchnienie świat przytłoczony przesytem. Idee mają to do siebie, że są piękne, do tego jeszcze idealne, chętnie przyświecają, choć bywa też, że sięgają bruku. Nie zamierzam wypowiedzieć na temat minimalizmu złego słowa, żadną miarą. Nie będę też tego nurtu entuzjastycznie zachwalać jako najnowszego odkrycia ludzkości. Zwyczajnie nie potrafię podzielić świata na dwie części, z wyznawcami minimalizmu po jednej stronie, a po drugiej z tą resztą, która z braku świadomości bądź ulegając słabości do nadmiaru rzeczy idei minimalizmu nie wdraża. Jakoś trudno się opowiedzieć za określoną opcją.  Nie znalazłabym sobie stałego miejsca na żadnym froncie, nie interesuje mnie też nijaka i bezpieczna strefa pomiędzy i zajęcie takiego stanowiska, żeby nie narazić się jednym, ani nie podpaść tym drugim. Jednego dnia ochoczo  pozbywam się niepotrzebnych rzeczy, innego z radością wprowadzam nowe. Wynoszę, wnoszę. Życie to ruch. Przypływ, odpływ.
Jeśli chodzi o porządek, to nie ulega wątpliwości, że minimalistyczna kuchnia z jedynym sprzętem w postaci wyciskarki do cytrusów, równie głośno niegdyś wychwalanej co potem wyśmiewanej, jest to przestrzeń uporządkowana w sposób tak dalece doskonały, że nie wypadałoby jej zhańbić trywialnymi czynnościami związanymi z gotowaniem, ze wszystkimi tymi garami, chochlami, chlapaniem, kipieniem. Spierałabym się też co do tego, kto lepiej sobie radzi z utrzymaniem porządku, czy mieszkaniec minimalistycznego wnętrza czy może jednak ktoś otoczony mnogością przedmiotów, bo albo dobrze czuje się wśród zgromadzonych przez siebie rzeczy, albo ma do ogarnięcia gromadkę dzieci lub trzech panów w łódce nie licząc psa, a salą gimnastyczną, hallem i oddzielną jadalnią jakimś zbiegiem okoliczności akurat nie dysponuje. 
Okazało się że wcale nie jestem osamotniona w takim podejściu. W książce Juliana Barnesa  pt. „Pedant w kuchni” narrator podaje hipotetyczną ankietę dla amatorów gotowania z pytaniem „Ile masz książek kucharskich?” a. za mało; b. w sam raz; c. za dużo  i  odpowiada, że dla niego prawdziwe są jednocześnie dwie odpowiedzi, za mało i za dużo. Taka odpowiedź wydaje mi się trafna nie tylko w odniesieniu do poradników kulinarnych, ale i do wielu innych obszarów. Ja mam tak z włóczkami, jednocześnie za dużo i za mało. Trudno przy zakupie precyzyjnie przewidzieć ile zużyje się na daną dzianinę, pozostaje albo ryzyko że zabraknie, albo reszta włóczki. Raz tak się wahałam ile mam kupić, pani powiedziała żebym kupiła z zapasem, a jeśli pozostaną jakieś całe motki mogę wrócić z paragonem i je zwrócić. Ona tak traktuje swoje klientki. Spotykałam się też w Internecie z akcjami „oddam w dobre ręce”, albo przekaż coś w dobre ręce, np. do domu pogodnej jesieni. Z resztek można też tworzyć ciekawe mniejsze formy, można je łączyć w zaskakujących zestawach i jednocześnie podejmować bardzo ważne decyzje dotyczące nowej włóczki na następny ekscytujący projekt.
Miłośnik książek choćby miał ich nie wiem jak wiele to i tak będzie sięgać po kolejne. Czy jest sens wyznaczać limity? Że niby ograniczeniem jest miejsce i pieniądze? W przypadku książek obydwa można obejść idąc do biblioteki, oddając część księgozbioru robi się miejsce na półkach, a wypożyczając książki nie obciąża się budżetu.

Tylko idąc do biblioteki nie zapomnij ubrać czapki, jest zimno.




Beret ten jest dwustronny. Na prawej stronie wyrazisty przypomina koronę, więc gdyby okazała się ona w jakiś sposób uciążliwa i zbyt uroczysta można wywinąć na drugą stronę, gdzie wzór jest łagodniejszy.




i jeszcze zbliżenie na wykończenie, które nie ściska ani nie gryzie.