wtorek, 20 marca 2018

Dwie epoki, trzy cytaty, jeden sweter


 Moje dziewiarskie życie można podzielić na dwa etapy, młodzieńczy i obecny, a między nimi czas niedziergania trwający dwie dekady, a może nawet ćwierćwiecze. W dzieciństwie nauczyłam się robić na drutach, samych początków nie pamiętam, nie wiem też czy mama bardzo się ze mną namęczyła i jak dużo nerwów ją to kosztowało,  ale biorąc pod uwagę jej wciąż ogromne zapasy cierpliwości to chyba nie poczyniłam w nich spustoszeń. Osiągnąwszy jako taką samodzielność nabierania oczek poczułam, że mogę robić co zechcę. I rozkręciłam się tak, że w czasach licealnych swetry same zeskakiwały mi z drutów. Ja nie myślałam o tym w taki sposób, to słowa mojej młodszej siostry, które stały się bodźcem do tego, by po latach z powrotem chwycić za druty. Zaczęło się od tego, że za nic nie mogłam dobrać szalika do płaszcza, a Kasia stwierdziła że przecież mogę sobie zrobić sama taki jaki chcę. I tymi słowami o zeskakujących swetrach obudziła we mnie uśpiony na długo zapał do rękodzieła w taki sposób, że wszyscy trenerzy motywacyjni razem wzięci mogliby jej pozazdrościć. Ale to jeszcze nie wszystko. Wybrała się do jakiegoś sklepu z włóczkami świata i kupiła mi piękną, idealnie pasującą wełnę, cudownie miękką, z dodatkiem jedwabiu. No to jeszcze przydałyby się jakieś wzory, może mam dziury w głowie, ale to nie są schematy ażurowych ściegów, trzeba mieć jakiś opis. Kupiłam dostępne gazety, wybrałam wzór, wydziergałam szal. Potem przyszedł czas na sweter, wybrałam się po włóczkę, w pierwszej pasmanterii smutno, w kolejnej znacznie lepiej, większy wybór i pani sympatyczna, pomogła wybrać włóczkę. - To ile trzeba na sweter? - Wystarczą dwa, góra trzy motki  - „550 metrów w 100 gramach to jest świat!”. Nie kwestionowałam jej wiedzy, ale jakoś trudno mi było uwierzyć, że tyle wystarczy i na wszelki wypadek kupiłam  więcej motków. Dawniej nie tylko nie brałam pod uwagę metrażu przędzy, ale nawet nie wiedziałam że to się liczy. To przypomina mi pewną pielęgniarkę, która żartowała, że kiedyś była szczuplutka, choć jadła wszystko na co miała ochotę i to bez ograniczeń, ale w tamtych czasach jeszcze nie było kalorii, które tuczą. Zapewne w tamtych moich czasach na banderolkach włóczek też podana była ilość metrów, ale nie zwracałam na to uwagi. Ważniejsze było na przykład to, że włóczka przywieziona przez Małgosię była miła w dotyku i miała piękny kolor, który określiła jako błękit cezzanowski. To było coś! I pamiętam, że swetry nawet się udały. Dla Małgosi był raglan rozdzielany warkoczami, a dla mnie prosta bluzka w ażurowe kropki z kołnierzykiem. Ależ to było strasznie dawno. Teraz  jestem w tej drugiej fazie już od dobrych paru lat i zapał młodzieńczy mnie nie opuszcza, może zawdzięczam go tak długiej przerwie w dzierganiu?
Wróciłam po latach do drutów i po jakimś czasie dotarłam wreszcie do tego wspaniałego sklepu z włóczkami świata doznałam przyjemnego zawrotu głowy, nie miałam pojęcia że są na świecie tak wspaniałe wełny, że jest tak obłędny wybór i do tego świetna obsługa. Zaczynam wybierać, dobierać, rozmawiać, w pewnym momencie pani zadaje mi zaskakujące pytanie „Czy pani jest zblogowana?” Oczywiście że nie. No skądże!  Po pierwsze nie mam czasu, a gdybym miała czas to nie widzę potrzeby,  po drugie nie jestem aż tak biegła, by to co dziergam warto było pokazywać, no i po trzecie po co? Odpowiedź nieco mnie zdziwiła – „Dla siebie, po to, żeby prowadzić pamiętnik własnej pracy , to bardzo się przydaje.” Hm, jako pamiętnik. To ma sens. Zdarzało mi się dzwonić do siostry i prosić by sweterek wrzuciła na kuchenną wagę albo policzyła oczka w rękawie. Warto mieć dokumentację swojej pracy. Wielu rzeczy nie sfotografowałam nawet komórką, niektóre pstrykałam pośpiesznie tuż przed oddaniem, tamten szal dobierany do płaszcza w końcu podarowałam komuś, kogo oczarował i nie mam po nim nawet pamiątkowej fotografii. Trudno, nie płaczę z tego powodu, bardziej żałuję że tego sklepu z włóczkami świata nie ma już w moim mieście.  W sumie nigdy nie wiadomo co przetrwa próbę czasu i jakie słowa zapadną w pamięć.
Oto mój pierwszy sweter zrobiony w drugiej fazie mojego dziewiarskiego życiorysu. Zrobiłam go na podstawie opisu z gazety. Sweter ten bardzo lubię i  noszę do dzisiaj.











środa, 7 marca 2018

O ciężarze inspiracji


Wchodzę do Internetu, na chwilę, która potrwa dłużej niż planowałam, już to czuję. Zanim jednak pochłoną mnie kombinacje pikseli przez krótki moment staroświecką częścią mózgu dostrzegam jak trafne jest to określenie. Dawniej można było wejść do biblioteki, a encyklopedie czy albumy się otwierało. Można było mieć nos w książce, głowę w chmurach i dać się ponosić wyobraźni, jednak ciałem pozostawało się w realnym świecie. Wirtualna rzeczywistość działa inaczej, wciąga na całego, przez multimedialną naturę wpływa także na zmysły, czasem atakując znienacka i najzwyczajniej wtrącając się w nasze życie, nie napotykając na zbyt wielki opór. Ten świat porywa prędkością, między odmiennymi światami można przemieszczać się szybciej niż między dwoma hasłami w jednym papierowym słowniku. I trudno się dziwić, że lubimy w tym bezmiarze szukać prawie wszystkiego, bo czy jest tam coś czego nie ma? Jest szeroka gama i pełna paleta, no głowa mała. Osiołkowi w żłoby nie dano aż takiego wyboru, a i tak problem z podjęciem decyzji po prostu go wykończył. Jak tu nie współczuć współczesnemu człowiekowi, który musi radzić sobie z niewyobrażalnym zalewem treści, obrazów, dźwięków. Łatwo wejść do Internetu, gorzej wyjść, nie ma godzin otwarcia ani zamknięcia. O każdej porze można przeglądać różne strony w poszukiwaniu inspiracji i podążać za ciekawymi motywami, które pokazują odgałęzienia do jeszcze ciekawszych, te do kolejnych i tak dalej. A rzeczywiste godziny mijają. Nagle czuję zmęczenie i ciężar w głowie. Jak to możliwe, przecież to inspiracje, od łac. inspiratio - natchnienie, spiro - oddech, tchnienie, duch. Coś tu nie gra, zamiast lotności i skrzydeł, które mogłyby mnie unieść czuję ciężki tobół. I chyba wiem jak to się dzieje. Po prostu na tej wirtualnej karuzeli obfitości może zakręcić się w głowie i wtedy mylą się pojęcia.  Inspiracje, informacje i instrukcje  - te trzy terminy często lądują razem w dziewiarskim koszyku i mieszają się jak poplątane nitki, trudno je rozdzielić, bo nawet brzmią podobnie.
Inspiracją może być wszystko, wzruszenie na spacerze, blask płynącej wody, albo jakiś konkretny sweter który zachwyci kształtem, miękkością czy nawet nastrojem fotografii. I to są rzeczy, które gdzieś w nas zapadają, głęboko i cicho, nie wiadomo dlaczego właśnie te a nie inne.
Informacje to coś, czego mamy znacznie więcej niż nasi przodkowie. To wielki ogrom wszelakich danych, który chce wniknąć w nasze głowy. Siła ciężaru jest w tym spora, ale do serca wniknąć nie tak łatwo. To może być nawet ten sam obiekt, pejzaż, woda, miękki sweter, nastrój fotografii. Czasem informacja może stać się  inspiracją, ale nastąpi to tylko wtedy gdy przyklei się do czegoś, co mamy w sobie gdzieś głęboko, nawet jeśli to jest tęsknota lub poczucie braku.  Wtedy intencja nabierze siły i bez trudu ogarnie informacje, podzieli je na ważne i nieważne, a po tej selekcji przystąpi do działania, znajdzie gotową instrukcję lub samodzielnie ją stworzy.
Instrukcje to oczywiście rodzaj informacji, ale szczególny i konkretny, to już plan działania, kształt projektu, opis wzoru, który pozwoli zmaterializować ideę i zrealizować pomysł. Gdy patrzyłam na wodę wymyślił mi się szal, już go sobie wyobraziłam, trzeba tylko jeszcze znaleźć odpowiedni ścieg. Miejsce instrukcji wcale nie musi być na końcu tego łańcucha, bywa i tak, że jakiś wzór staje się inspiracją i powstaje nowa koncepcja by go użyć.
Zaobserwowałam ostatnio, że naprawdę udane projekty mają własną historię i wynikają z osobistego doświadczenia. Nie znaczy to wcale że tylko we własnym sosie trzeba siedzieć i powtarzać w kółko to samo. Skoro słowo inspiracja kojarzy się z oddychaniem to warto pamiętać że oddech jest ruchem, czerpaniem świeżości. I z każdym wdechem przychodzi coś nowego. Czasem robimy coś, co wydaje się nieracjonalne i tłumaczymy wtedy niby żartobliwie, „no muszę, bo się uduszę”, no właśnie to jest ta potrzeba oddechu, a mus w tym przypadku nie ma w sobie nic z niewolniczego przymusu tylko rozpierającą energię do zrealizowania pomysłu.
Wychodzę z Internetu, wygrzebuję się spod ciężaru inspiracji, które okazały się tylko zbiorem informacji i wracam do moich motków. Wyciągam z pudła najpierw różowe, ciepłe, wygrzane w słońcu, chwilę potem biorę w dłonie zielone i widzę jakież jest moje zdziwienie, gdy okazuje się, że to nie  tylko motki ale też jaja zniesione przez rzeźbione ptaki. Choć napisałam o tym jak to inspiracje przyklejają się do naszych upodobań, że to logiczne i zrozumiałe, a jednak ta kolorystyczna spójność bardzo mnie zadziwia i nastrój poprawia. Widać idzie wiosna!