Moje dziewiarskie życie można
podzielić na dwa etapy, młodzieńczy i obecny, a między nimi czas niedziergania
trwający dwie dekady, a może nawet ćwierćwiecze. W dzieciństwie nauczyłam się
robić na drutach, samych początków nie pamiętam, nie wiem też czy mama bardzo
się ze mną namęczyła i jak dużo nerwów ją to kosztowało, ale biorąc pod uwagę jej wciąż ogromne zapasy
cierpliwości to chyba nie poczyniłam w nich spustoszeń. Osiągnąwszy jako taką
samodzielność nabierania oczek poczułam, że mogę robić co zechcę. I rozkręciłam
się tak, że w czasach licealnych swetry same zeskakiwały mi z drutów. Ja nie myślałam
o tym w taki sposób, to słowa mojej młodszej siostry, które stały się bodźcem
do tego, by po latach z powrotem chwycić za druty. Zaczęło się od tego, że za
nic nie mogłam dobrać szalika do płaszcza, a Kasia stwierdziła że przecież mogę
sobie zrobić sama taki jaki chcę. I tymi słowami o zeskakujących swetrach
obudziła we mnie uśpiony na długo zapał do rękodzieła w taki sposób, że wszyscy
trenerzy motywacyjni razem wzięci mogliby jej pozazdrościć. Ale to jeszcze nie
wszystko. Wybrała się do jakiegoś sklepu z włóczkami świata i kupiła mi piękną,
idealnie pasującą wełnę, cudownie miękką, z dodatkiem jedwabiu. No to jeszcze
przydałyby się jakieś wzory, może mam dziury w głowie, ale to nie są schematy
ażurowych ściegów, trzeba mieć jakiś opis. Kupiłam dostępne gazety, wybrałam
wzór, wydziergałam szal. Potem przyszedł czas na sweter, wybrałam się po
włóczkę, w pierwszej pasmanterii smutno, w kolejnej znacznie lepiej, większy
wybór i pani sympatyczna, pomogła wybrać włóczkę. - To ile trzeba na sweter? - Wystarczą
dwa, góra trzy motki - „550 metrów w 100
gramach to jest świat!”. Nie kwestionowałam jej wiedzy, ale jakoś trudno mi
było uwierzyć, że tyle wystarczy i na wszelki wypadek kupiłam więcej motków. Dawniej nie tylko nie brałam
pod uwagę metrażu przędzy, ale nawet nie wiedziałam że to się liczy. To
przypomina mi pewną pielęgniarkę, która żartowała, że kiedyś była szczuplutka,
choć jadła wszystko na co miała ochotę i to bez ograniczeń, ale w tamtych
czasach jeszcze nie było kalorii, które tuczą. Zapewne w tamtych moich czasach
na banderolkach włóczek też podana była ilość metrów, ale nie zwracałam na to
uwagi. Ważniejsze było na przykład to, że włóczka przywieziona przez Małgosię
była miła w dotyku i miała piękny kolor, który określiła jako błękit cezzanowski.
To było coś! I pamiętam, że swetry nawet się udały. Dla Małgosi był raglan
rozdzielany warkoczami, a dla mnie prosta bluzka w ażurowe kropki z kołnierzykiem.
Ależ to było strasznie dawno. Teraz
jestem w tej drugiej fazie już od dobrych paru lat i zapał młodzieńczy
mnie nie opuszcza, może zawdzięczam go tak długiej przerwie w dzierganiu?
Wróciłam po latach do drutów i po
jakimś czasie dotarłam wreszcie do tego wspaniałego sklepu z włóczkami świata
doznałam przyjemnego zawrotu głowy, nie miałam pojęcia że są na świecie tak
wspaniałe wełny, że jest tak obłędny wybór i do tego świetna obsługa. Zaczynam
wybierać, dobierać, rozmawiać, w pewnym momencie pani zadaje mi zaskakujące
pytanie „Czy pani jest zblogowana?” Oczywiście że nie. No skądże! Po pierwsze nie mam czasu, a gdybym miała
czas to nie widzę potrzeby, po drugie
nie jestem aż tak biegła, by to co dziergam warto było pokazywać, no i po
trzecie po co? Odpowiedź nieco mnie zdziwiła – „Dla siebie, po to, żeby
prowadzić pamiętnik własnej pracy , to bardzo się przydaje.” Hm, jako
pamiętnik. To ma sens. Zdarzało mi się dzwonić do siostry i prosić by sweterek
wrzuciła na kuchenną wagę albo policzyła oczka w rękawie. Warto mieć
dokumentację swojej pracy. Wielu rzeczy nie sfotografowałam nawet komórką,
niektóre pstrykałam pośpiesznie tuż przed oddaniem, tamten szal dobierany do
płaszcza w końcu podarowałam komuś, kogo oczarował i nie mam po nim nawet
pamiątkowej fotografii. Trudno, nie płaczę z tego powodu, bardziej żałuję że
tego sklepu z włóczkami świata nie ma już w moim mieście. W sumie nigdy nie wiadomo co przetrwa próbę
czasu i jakie słowa zapadną w pamięć.
Oto mój pierwszy sweter zrobiony
w drugiej fazie mojego dziewiarskiego życiorysu. Zrobiłam go na podstawie opisu
z gazety. Sweter ten bardzo lubię i noszę do dzisiaj.
Nie było metrażu na banderolkach. Na dowód fotka na moim blogu - jak dostałam tę włoczkę, musiałam przeliczyć zwoje, żeby wiedzieć, co zacz. Wtedy kupowało się na wagę, najlepiej cały kilogram (pomijam włóczki w peweksie, bo tam kupowało się moteczek na czapkę co najwyżej).
OdpowiedzUsuńA jak czytam Twój tekst,m to widzę siebie w dokładnie takiej sytuacji - też dzierganie w młodości, wszędzie i wszystkiego, z farbowaniem wełny włącznie, a potem letarg. Też podobnej długości.
Tyle że moja droga od razu mnie zaprowadziła do sklepu, o którym piszesz, bo zanim kupiłam włóczkę w pasmanterii, postanowiłam sprawdzić opinie w sieci - no i wsiąkłam. Włoczki nie kupiłam, za to zobaczyłam farbowania malabrigo. I tak po nitce (nomen omen) do kłębka - mój pierwszy sweterek po przerwie powstał z Arroyo, na które zresztą się uparłam, bo były tylko trzy motki w wybranym kolorze.
A potem... no cóż, powrót do nałogu po latach ;-)
Z tym metrażem to by się zgadzało. Przecież gdyby taka informacja była na etykietach to prędzej czy później człowiek zwróciłby na to uwagę. Wspominasz o Pewexie, przypominam sobie, że jednym z moich ostatnich zakupów włóczkowych była zielono groszkowa wełna kupiona naprzeciwko Biprostalu, ale za złotówki, to już nie był Pewex, ale ciągle się kojarzyło. Każdy ma swoją drogę, ja bardzo późno odkryłam Internet jako źródło inspiracji dziewiarskich, choć przed komputerem spędzałam sporo czasu i szukałam bardzo różnych informacji. Trochę opóźniona byłam;-) Choć może i dobrze, kto wie jak wówczas poradziłabym sobie z tak oszałamiającą ilością pokus, zwłaszcza że jak zaczynałam tę drugą erę to jeszcze inny tryb życia prowadziłam. Pani w tym sklepie nawet zapraszała mnie na spotkanie robótkowe, ale wtedy nie miałam czasu podrapać się po głowie. A skoro tu się znalazłaś powiem, że podziwiam Twoje prace, a zwłaszcza farbowania. Serdecznie pozdrawiam
OdpowiedzUsuń