sobota, 23 października 2021

Moje dziewiarskie abecadło. K jak kolory i inne kwestie.

W kronikach blogowych mottozmotka pojawiają się kolejne dzianiny spadające z drutów, z różnych powodów nie zawsze dzieje się to zgodnie z kolejnością powstawania. Rzecz zrobiona jako prezent najpierw musi dotrzeć do nowego właściciela, a w przypadku testu poczekać na datę premiery danego projektu. Poza tym każda dzianina przed publikacją jest fotografowana, a to wymaga czasu, światła, pogody i w ogóle sprzyjających warunków. Choć to wszystko jest dość absorbujące nie narzekam.  Podoba mi się cały ten proces, dynamiczny, nie zawsze przewidywalny. Czasem próbuję go ujarzmiać, innym razem daję się ponieść i puszczam wodze wyobraźni. Pisanie jest czymś, co pozwala połączyć jedno z drugim, dyscyplinę i fantazję. Wracam więc z moim abecadłem, przyszła kolej na „k”. Od tej litery często zaczynam poszukiwania w Internecie, gdy chcę pooglądać na anglojęzycznych stronach rękodzieło zrobione na drutach, wpisuję knit albo knitting i otwiera się przede mną kolorowy kalejdoskop dzianinowych możliwości. 

Kardigany, kamizelki, kominy, kubraczki, kokony, katany, kiecki, kopertówki, koce, kapcie, kapelusze – to wszystko i dużo więcej można zrobić na drutach. Z różnych materiałów i na różne sposoby. Zawsze coś przykuwa uwagę na tyle mocno, że ręce już się palą do dziergania, tylko z czego? Jeśli we własnym dzianinowym królestwie z kuframi pełnymi włóczek nie ma akurat tej potrzebnej albo bardzo upragnionej wchodzi się w kolejny krąg – kuszenie, kalkulacja, kasa, kupowanie, a na końcu kurier, choć ostatnio częściej paczkomat.

O ile oglądanie dzianinowego rękodzieła porównuję do kalejdoskopu - fascynującej zabawki ze zmieniającymi się obrazkami to już wybór projektu i rozpoczęcie pracy nad własną dzianiną przypomina mi karuzelę, nie jest już tylko biernym oglądaniem, ale czymś porywającym, dynamicznym, co daje wiele radości, ale trzeba mocno się trzymać i ufać swoim dłoniom. W dzierganiu końcowy efekt nie zawsze jest przewidywalny, czasem zamiast kapitalnej kreacji wychodzi jakaś karykatura, koszmar, klapa. Ale to jeszcze nie katastrofa, zawsze można spruć i poprawić. 

Kalejdoskop i karuzela kojarzą się z lekkością, zabawą, jednak dziewiarski los to także wiele godzin spędzonych w kopalni. Co ciekawe, w tych kopalniach pełnych pomysłów, inspiracji i wiedzy czas mija szybko i bardzo miło, choć chciałoby się wchodzić w kolejne zakamarki to jednak trzeba wracać na powierzchnię. Żeby to zajęcie miało sens konieczne są konkrety, począwszy od włóczki po skończoną dzianinę.

Dzianinowa pasja łączy się u mnie ze skłonnością do kolekcjonowania, lubię te moje zbiory wzorów,  akcesoriów, drutów, włóczek.

Chętnie kończę zaczęte projekty, choć nie zawsze od razu i  nigdy za wszelką cenę, gdy nie widzę sensu wolę zrezygnować. Czasem muszę jakąś rzecz odłożyć na dłużej. Koc z kolorowych  kawałków łączonych od razu, zbyt duży i ciężki na letnie dzierganie dopiero po wielu miesiącach wraca do łask. Postawię w kącie kosz i będę kontynuować dzierganie, kombinując w jakich kolorach dobierać kolejne kwadraty. Kiedy koniec? Nie potrafię przewidzieć, bo mój dziewiarski kalendarz jest dość gęsto zapełniony, czasem coś pilnego wpada przed kolejkę, a ten koc to taki projekt długodystansowy, robiony w międzyczasie, równolegle z innymi dzianinami. Żeby wszystko jakoś ogarnąć robię notatki, bardziej szkice i plany niż szczegóły techniczne . Korzystam z kajetu, wygranego w ubiegłym roku w konkursie organizowanym przez krakowski sklep z włóczkami. To przypomina mi, że mam jeszcze niezrealizowany kupon wygrany niedawno na innym dziewiarskim wydarzeniu a także o tym, że dzięki tej pasji nawiązuje się nowe kontakty koleżeńskie.  

Niemało tych kategorii na literę „k”. Która z nich  jest dla mnie kluczowa? W zasadzie każda, ale szczególnie kocham kolory i to z wzajemnością, tak myślę, a bardziej czuję. Sam wybór koloru włóczki jest przyjemnością, a już kwestia zestawiania różnych barw to naprawdę emocjonująca przygoda. Mam wrażenie, że kolory dobierają się same, doprawy nie wiem co się takiego dzieje pomiędzy moim wzrokiem a paletą motków, zestawiam je razem, patrzę i po prostu czuję, że dobrze im razem, że to jest właśnie to. 

Od pewnego czasu moje zapasy traktuję nieco inaczej niż wcześniej, motki włóczek traktuję jak farby. Nie są to jakieś materiały, które muszę przetworzyć, zużyć czy zutylizować, tylko rozmaite możliwości. Oczywiście przewiduję wstępnie jakieś przeznaczenie dla włóczki, kłębek wełny jest potencjalną czapką, ale nie przywiązuję się specjalnie do tych planów. 

Czasem impulsem do wydziergania czegoś jest sam kolor lub pomysł na jakieś zestawienie. Tak właśnie było ze sweterkiem dla Karola. Z wielkim zapałem zabrałam się za ten męski sweter w małym rozmiarze, w beżach, szarościach i błękitach. Co do kolorów byłam pewna, że pasują i do siebie i do mojego wnuka. Zastanawiałam się tylko nad fasonem, w końcu wybrałam polo, z rękawem wrabianym metodą continuos, do końca nie wiedziałam czy się uda, bowiem robiłam na oko. Robiłam bezszwowo, od góry, oczka dołu i rękawów zamykałam igłą, na końcu dorobiłam plisę i przyszyłam guziczki. I taki oto wyszedł  sweterek dla Karola.

















niedziela, 17 października 2021

Test i test

Gdy ręce mam zajęte dzierganiem, głowa albo się nad czymś głowi albo buja w obłokach. Jedno, drugie i trzecie bardzo dobrze mi służy, rozwija się moja pasja a umysł pracuje lub odpoczywa. Staram się w tym wszystkim zachować równowagę i nie tracić kontaktu z rzeczywistością, innymi słowy jestem realistką i stąpam po ziemi obiema nogami. Czas o nie zadbać, o te nogi, co od lat mnie noszą, znoszą zmęczenie i przeciążenia. Ich trud można docenić na wiele różnych sposobów, jednym z nich są ręcznie robione skarpety, grubaśne lub misternie dziergane, i co ważne - w nieprzypadkowych kolorach. Nie mam nic przeciwko szalonym połączeniom resztek, sama chętnie takie zrobię, piszę o tym jednak bo zbyt wiele koszmarnych skarpet już widziałam, gryzących się kolorów i smutnych melanży, do dziś jeszcze straszą na niektórych targowiskach. Jako dziewiarka bardzo długo nawet nie brałam pod uwagę skarpet, tkwiłam gdzieś między wyobrażeniem tych dawnych paskudnych i byle jakich, a wyrafinowanymi dzianinami, które podziwiałam w Internecie, tak pięknymi, że wydawały mi się nierealne do wydziergania. Poza tym nie miałam na to czasu. Do czasu. Najpierw zrobiłam jakieś zwyczajne skarpety, musiałam sobie przypomnieć jak to się robiło, jak mama nauczyła mnie w dzieciństwie operować pięcioma drutami. Korzystając z dostępnej wiedzy udoskonalałam stopniowo techniki i co jakiś czas robiłam kolejne skarpetki. Coraz bardziej podobała mi się ta sfera dziewiarskiej aktywności, coraz więcej uwagi przywiązywałam do specjalnych włóczek, do skarpetkowych projektów, z wypiekami na twarzy oglądałam prace prezentowane przez inne dziewiarki. Jest takie pojęcie jak „skarpetkoza” – wbrew brzmieniu tego pojęcia nie jest to jakaś przykra dolegliwość, to po prostu radość z dziergania skarpet, owocna fascynacja tą drobną formą dzianinową. Szczerze mówiąc nie wiem  czy to mam, bo te moje skarpetki, których tak wiele mam w planie raczej ustępują miejsca innym dzianinom niż wpychają się przed kolejkę😉 W taki sposób pomysłów,  włóczek, wzorów przybywa znacznie szybciej niż skarpet, które jakoś nigdy nie wydają mi się pilne.

Co innego w sytuacji testu, z określonym z góry terminem zakończenia. 

Ostatnio miałam podwójną przyjemność testowania ciekawych skarpet zaprojektowanych przez Dorotę Knitolog Morawiak. Pierwsze z nich to Lanckorona socks z pięknym ażurem, chciałam je jak najszybciej skończyć żeby założyć już na stopy. Zrobiłam je z wełny malabrigo socks w kolorze tycjanowskiej czerwieni. Gdy były już gotowe pojawiła się możliwość testowania kolejnego projektu Fagradal socks, tym razem z wzorem warkoczowym. Nie wahałam się ani chwili. Do swojej wersji wybrałam połączenie grafitowo niebieskiej włóczki step classic Austerman z anonimowym wełnianym różem z własnych zapasów. Wzór okazał się wyjątkowo absorbujący, a moje realia niesprzyjające skupieniu z powodu splotów okoliczności dużo bardziej skomplikowanych niż warkoczowa plecionka na skarpetkach. Był to więc także test na moją cierpliwość, myślę, że zaliczony z dobrym wynikiem.  W kwestii dziergania kluczowe okazało się to, że dziergałam dwie skarpetki jednocześnie i to z jednego motka, dzięki temu oszczędziłam sobie sprawdzania czy na pewno obydwie skarpetki są identyczne co do jednego oczka. Cieszę się że opanowałam tę technikę, zamierzam z niej korzystać częściej. Obydwie pary skarpet robione są od palców w górę i zakończone igłą. 

Kupiłam wreszcie blokery do skarpet i o mały włos nie kupiłam specjalnej nogi. W jednym ze sklepów z bielizną przy okazji zakupów zapytałam też o nogi wzniesione ku górze dumnie prezentujące różnorakie rajstopy. Okazało się, że na zapleczu jest jedna namiarowa i jeśli chcę mogę ją odkupić. Super! Obejrzałam tę nogę, była dokładnie taka jak jej koleżanki pod sufitem, lekka, długa, tylko że stopa wygięta i naprężona była strasznie krótka, w rozmiarze mniejszym niż przedszkolny. Wyobraziłam sobie wykadrowany tylko ten fragment nogi, a na niej wydzierganą skarpetkę i uznałam, że to byłoby dość dziwne. To już wolę moje zwykłe nogi na ziemi czy na podłodze.