sobota, 26 grudnia 2020

Gwiazdki na gwiazdkę

 „Idzie niebo ciemną nocą, ma w fartuszku pełno gwiazd…” – uwielbiałam tę kołysankę, te gwiazdki, ciemną noc, ptaszki grymaszące, kapryszące i tego kota, który miał nad nimi przewagę, więc lepiej żeby nie usłyszał co się dzieje. Zawsze bardzo podobała mi się też książka. Przez środek okładki przechodził granatowy pas z piękną i tajemniczą postacią nocy, a po obu stronach na białym tle kolorowe, rozbrykane ptaszki i zdyscyplinowane napisy Ewa Szelburg Zarembina. Idzie niebo ciemną nocą. Ilustrował Janusz Grabiański. lektura szkolna.

Znałam tę książkę doskonale, lecz dopiero teraz, gdy raz jeszcze rzuciłam okiem na okładkę zobaczyłam naprzemienność dnia i nocy i ten nieoczywisty moment przejścia jednego w drugie.

Ileż to razy przed zaśnięciem moje myśli zachowywały się jak te ptaszki, roztrzepotane, pobudzone, a jednocześnie złaknione snu, tego co przynieść powinna noc. 

Te błyszczące i migoczące ciemną nocą gwiazdki nie są do zabawy. Zawsze można jednak pobawić się w gwiazdkowe pierniczki albo robienie gwiazdek na drutach, zabawa to miła, zwłaszcza w grudniu. Nauczyłam się wreszcie tej gwiazdkowej formy, wydziergałam trochę małych ozdób choinkowych różnej wielkości, a raczej małości i jedną dużą poduchę, wszystko to dorzuciłam do gwiazdkowych prezentów. Oto one, dziergane i fotografowane w ciągu dnia, noc jest do innych rzeczy😉
















sobota, 19 grudnia 2020

Z pamiętnika dziewiarki

Całkiem niedawno trafiłam w dziewiarskich zakamarkach Internetu na akcję pt. pokaż swoje zapasy. Wprawdzie nie brałam w tym udziału ani nie czułam takiej potrzeby, ale uważam że to pomysł sensowy i ciekawy. Sama dla siebie organizuję czasem włóczkowe seanse inwentaryzacyjne, zawsze mają one inny zakres i charakter, raz są szukaniem igły w stogu siana, czy raczej próbą nalewania z pustego, kiedy indziej karczowaniem lasów i ujarzmianiem żywiołów. Lecz nie o tym dzisiaj chcę napisać. Nietypowy mój remanent, którego właśnie dokonałam nie dotyczy włóczek ani dzianin, tylko dziewiarskich doświadczeń, prac nieoczywistych, nawet niedokończonych, a jednak w jakiś sposób ważnych, dających niespodziewane lekcje. To co daje radość czy nawet ekscytację na polu rękodzieła to nie tylko efekt – udana praca. Ciekawe jest to, co dzieje się po drodze, poznawanie ludzi,  odkrywanie nowych terenów, możliwości ludzkich rąk i różnych wcieleń tej samej materii. No i te supły, skręty, plączące się nitki i inne zawirowania. Zdarzają się tez pasma sukcesów, nie powiem, ale w tej dziedzinie nigdy nie są one takie oczywiste, czasem okupione aktem prucia, niby bezbolesnym, a dojmująco przykrym, ale zarazem przynoszącym ulgę, odzierającym ze złudzeń, że może jednak, że coś z tego będzie, a może na kogoś innego. Są też emocje hazardowe, czy to się uda, czy starczy włóczki, czy się spodoba? Muszę przyznać, że mam satysfakcjonujące życie dziewiarskie, między innymi dlatego, że po prostu lubię to wszystko co się z nim wiąże, nawet tę niepewność i niedosyt. Lekko przychodzi mi rezygnacja z nieudanych dzianin, nawet jeśli wcześniej wyobrażałam sobie, że to będzie nie wiadomo co. Nie przywiązuję się zbytnio do wyników.

Czasem dziewiarskie przygody wychodzą na plan pierwszy, a dzianina jest tylko pretekstem, bodźcem, tematem lekcji do odrobienia.

Przytoczę trzy przykłady, trzy drutowe przygody. Wątki dzianinowe to sweterek dla wnuczki, sweterek dla mnie i skarpety dla syna. Sprawy odrębne a jednak powiązane, jak to bywa w życiu, również dziewiarskim.

1.To miał być sweterek do przedszkola. Z kupionej wcześniej wełenki Drops Baby Merino zaczęłam robić sweterek w paseczki, kolory były miłe dla oka, ale coś mi nie pasowało, wizualnie jakoś mdło i ciężkawo, bez sensu, nie czułam tego, sprułam. Postanowiłam zmienić włóczki. Mało to ich w domu? Cóż, okazało się, że jednak mało. Jak już kolory pasowały to różnice w grubości były zbyt duże, spasowałam więc z paskami i zmieniłam koncepcję na gładki raglan. Z przekorną satysfakcją postanowiłam połączyć dwie bardzo różniące się grubością włóczki i to wcale nie w melanż. Jednobarwny sweterek z szarej, zgrzebnej włóczki wykończyłam różową niby koronką. Wyszło całkiem nieźle, zaś główny problem z tym sweterkiem dotyczył … porównania z poprzednia dzianiną. Była nią chusta z nieprzyzwoicie luksusowej włóczki z jedwabiem, z kaszmirem, dziergana na tyle długo,  że wciąż pamiętałam wrażenia dotykowe.  Pokazywałam ją tutaj. Sam sweterek od września nie doczekał się specjalnej sesji, nie było sytuacji albo pogody. Są tylko zdjęcia na płasko, a na dziecku jedno zdjęcie z komórki wykonane w pośpiechu. 







2. Druga przygoda dotyczy swetra dawno zaplanowanego, z pięknej książki Jennifer Wood „Refined knits sophisticated Lace, Cable, and Aran Lace Knitwear". Pierwszy rzut oka na Idril i postanowiłam zrobić  go dla siebie. Bez pośpiechu, bez presji, kiedyś, w swoim tempie, w swoim czasie, w międzyczasie. Pojawiła się właściwa przędza, nadszedł moment, otworzyłam księgę i podążając za wskazówkami autorki przystąpiłam do działania. Oczywiście próbka, wyliczenia, porównania, wszystko grzecznie. Do czasu. Pierwsza, zdecydowanie zbyt późna przymiarka ujawniła wcześniejsze podejrzenia, z mojego starannego i żmudnego dziergania wyszło coś dziwnego, dużo za dużego. Co poszło nie tak? Wtedy coś natchnęło mnie by zajrzeć na Raverly, gdzie nagle odkryłam nie tylko różne wykonania tego samego projektu, ale dopisane do nich uwagi. Jak dla mnie odkrycie. 

Platforma Raverly nie jest mi obca, ale bliska też nie jest. Raczej świadomie ograniczam moje w niej pobyty, z braku czasu i  z obawy że wpadnę po uszy. Czasem coś przeglądam, oglądam, niekiedy kupuję. Domyślam się, że dziewiarki mogą mocno się zdziwić tym moim wyznaniem. Urwała się z choinki i dynda jeszcze zdziwiona.

Szukając innych wersji Idril skupiłam się na komentarzach, że coś jest nie tak z wyliczeniem oczek, i że to projekt „time consuming”. Czyż to nie zabawne, omijam Raverly, w obawie, że taki czasożerny. Lecz gdybym wcześniej poznała te opinie to trochę czasu bym oszczędziła. Zamierzam więc zmienić moją relację z Raverly, zaś tego swetra kończyć nie będę. Jeszcze wprawdzie nie pruję, zachowam jako solidną próbkę do następnej dzianiny.



3. I na pocieszenie wrzuciłam na druty piękną cieniowaną wełnę na skarpety dla syna. Ach jak ja rozumiem wszystkie miłośniczki skarpet!



 


sobota, 12 grudnia 2020

Chusta podróżna

A może by tak wybrać się w góry? Była jeszcze piękna, kolorowa jesień, dogadzało nam słońce i akurat przydarzył się jeden dzień wolny dzień.

Jedźmy, nikt nie woła, a jakby jednak wołał, zew natury i góry, wiadomo, ale też inny głos dawał się usłyszeć, jedźmy, jeszcze można, kto wie co będzie jutro, może nie zamkną lasów, ale nas zamknąć mogą. Jedźmy. Decyzja zapada nagle, z dnia na dzień, albo raczej z  późnego wieczora na wczesne rano. Pieniny nie tak daleko, wspinaczki nie uprawiamy,  jakoś specjalnie szykować się nie trzeba. Jest tylko jedno „ale” – nie mam niczego na drutach, a w samochodzie zwykle towarzyszy mi jakaś robótka.  

Wszystkie planowane projekty wymagają na początku skupienia i jakichś wyliczeń, nie wspominając do doborze przędzy. W ogóle nie mam na to czasu. Jeśli nawet moje dzierganie jest formą uzależnienia, to nie sprowadza się tylko do machania drutami. Nie jest mi obojętne, co robię, potrzebuję inspiracji, natchnienia albo przynajmniej poczucia, że to co zamierzam wydziergać jest potrzebne. I bez względu na to, czy mam zrealizować projekt dawno zaplanowany czy też spontaniczny to zawsze na początku potrzebny mi jakiś impuls, zapał, zew, nie ważne jak zwał, bez tego ani rusz.

Tamtego wieczora wiedziałam, że mogę liczyć tylko na swoje zasoby i opanowane umiejętności.  Sięgając wysoko do jednego z pudełek zastanawiałam się, czy jego zawartość stanie na wysokości zadania i podpowie co mam robić, albo czy ja sama widząc jakiś motek przypomnę sobie wcześniejsze plany, na które dotychczas nie znalazłam czasu.

Myślałam o skarpetkach, tych mam wiele w planie, włóczek odpowiednich też nie mało, a sama robótka zmieściłaby się w bocznej kieszeni plecaka z termosem i kanapkami. I choć jak wspomniałam, tych wełenek u mnie niemało, każda zakupiona bardzo mi się podobała, no ale to jeszcze nie wystarczy żeby od razu nabierać oczka na druty. Oczy się muszą zaświecić do koloru, wzoru, do pomysłu. Godzina późna, coś tam podpowiadam synom, a sama wspinam się po taborecie, mąż się ze mnie śmieje, choć wiem że mnie dobrze rozumie. Otwieram pudło i choć zastanawiam się nadal nad tymi skarpetkami to nagle wpadają mi w oczy trzy kolory, które łączą się obłędnie w prostą, swojską chustę. Z cieniowanym dropsowym Fabelem zgrały się zgodnie dwa kontrastowe motki luny, naturalny kremowy i omszały bordowy. Czegoś takiego się nie spodziewałam, przecież dobrze wiedziałam co mam, i mniej więcej co z czego mogłoby powstać. Ze też nigdy tych trzech motków nie zestawiałam razem!

Nie muszę już pisać z jakim entuzjazmem zaczęłam robić chustę. Najprostszym znanym mi sposobem, oczkami prawymi i lewymi, z prostym ażurem, a potem dodałam jeszcze wzór gwiazdkowy. Robiłam tę chustę w drodze, z Krakowa do Krościenka i z powrotem, a potem zabierałam ją na wyjazdy nieco bliższe, na tyle jednak regularne że w dość szybkim czasie doszłam do ostatniego rzędu. Wtedy zabrałam chustę do domu, uprałam i zblokowałam i na zdjęcia znów zabrałam ją na wycieczkę. Jak na grudzień było przyjemnie, ale jednak chłodno, a  chusta sprawdziła się świetnie, choć cienka i lekka to wyraźnie ciepła. 

Oto ona:

 












niedziela, 6 grudnia 2020

Skarpety do kompletu

Skarpety i sweter. Wiele podobieństw łączy tę parę. Zrobiłam je z tej samej wełny, z tymi samymi wzorami z taką samą intencją, by zrobić rzecz potrzebną i praktyczną, a jednocześnie spontanicznie,  z tą przyjemną radością tworzenia czegoś od nowa, która za każdym razem wydaje się zupełnie nowym doświadczeniem.  

Te dwie dzianiny tworzą zgrany duet i  wyglądają jakby były razem od początku, ale  sweter jest starszy o ponad trzy lata, pokazywałam go tutaj

Ten czas wydaje się teraz odległy, odmienny, w pewnych obszarach bardziej beztroski, po prostu inny.

Warto jednak wyjść z domu, wyjść ponad to, co przeminie i w pogodny dzień pozachwycać się kolorami, dostrzec na niebie błękit paryski i zastanawiać się czy opadające igły modrzewia to ochra, umbra czy sjena palona. Można wdychać ich żywiczny, świeży zapach i patrzeć jak beztrosko dzieci podrzucają w górę suche liście i idąc dalej wsłuchiwać się w ten szelest pod nogami, tak sam jak kiedyś, jak zawsze.