Za górami, za lasami… w szafach,
w szufladach, w pudłach z zapasami rozpościera się królestwo włóczek i drutów.
Chociaż niewielkie to bardzo ciekawe, tu ciągle dzieje się coś w
dzianinach. Świat miękkich wełen by mógł się rozwijać potrzebuje stałego oręża
drutów przeróżnych, paru szydełek i
pomniejszych akcesoriów, jak chociażby markery, które służą pomocą i cieszą oko
swą urodą. Zrobiła je artystka, która choć pracownię swą czasowo zamknęła, to
dla tego włóczkowego królestwa zrobiła wyjątek. Druty i akcesoria jak to
narzędzia służą długo, jeśli ma się pojawić coś
nowego to zwykle wcześniej wiadomo w jakim celu. Zupełnie inaczej jest z
włóczkami. Co jakiś czas u bram królestwa staje jakiś kurier, przywitany
serdecznie zostawia przesyłkę i nie zabierając cennego czasu pędzi gdzieś dalej.
Włóczek przybywa, potem ubywa. Bo to terytorium ciągłych przemian, i o to
chodzi, tak ma być, że motek w szal się zamienia, zły sweter w wiele motków, a
komin w coś innego, lecz co by to być miało, jeszcze nie wiadomo. Stan
oczekiwania i niepewność też są w tym
świecie oswojone. Gorzej gdy coś znieruchomieje tak, że blokuje przypływ nowego
oraz odbiera chęć działania. Jak w tym królestwie robić bale, spraszać królewny
– piękne włóczki, gdy taki balast starej wełny zawala sale? Ogłoszono więc
turniej, by uporać się z tymi przykrymi sprawami, ale niestety żaden królewicz
jakoś nie przybył i przyszło mi samej zmierzyć się ze smokami.
Pierwszy z nich to brązowy akryl
w odcieniu zdecydowanie nijakim a wyraźnie koszmarnym, ani matowy, ani z
połyskiem, brzydki i smutny stary kawaler. Jakiś czas temu próbowałam go
zwyciężyć sprytem, za pomocą wzoru w kropki wykorzystując błyszczący turkusowy
jedwab. Zrobiłam kawałek, zadowolona, ciężki brąz nagle się ożywił i pewnie
robiłabym dalej gdyby zwierciadełko nie powiedziało mi prawdy, że z ludzką
twarzą to jednak wygląda dobijająco. Szybko sprułam i dzięki tej dzielności
uratowałam motek jedwabiu, z którego potem powstało bolerko dla ślicznej małej
królewny.
Drugi smok to moher radykalny,
gryzący bez litości, ale że miał piękny błękitny kolor nie został wyrzucony i
żadna kara go nie spotkała. Lata mijały a moher tkwił w zapasach i czekał, aż z
jakiejś wyprawy przywieziona zostanie łagodząca go przędza w tym samym kolorze,
nigdy jednak odpowiedniego błękitu nie znaleziono.
Połączyłam więc owe dwie
włóczki, ten brąz z tym błękitem i
grubymi drutami zrobiłam z nich bardzo ciepłą tunikę. Na pamiątkę uwolnienia
długo zalegających zapasów dodałam skórzane guziczki retro. To miało być
podwójnie pożyteczne przedsięwzięcie, pokonanie smoków raz, funkcje grzewcze
dwa. Poza odstresowującym dzierganiem nie spodziewałam się większych
przyjemności estetycznych, czułam że jakoś to się zgra, wiadomo że błękit z
brązem to dobre połączenie, jak niebo i ziemia, ale bałam się trochę dużego
kontrastu, najwyżej wyjdzie kosmaty niedźwiedź, myślałam, dam mu na imię Roch. Tymczasem
w miarę dziergania okazywało się, że w tym połączeniu nic nie zgrzyta, każdy ze
składników zyskuje i ponadto tworzy nową barwę. Wydziergałam to swetrzysko
ubiegłej zimy i możliwe, że po prostu dośpiewałam sobie szczęśliwe zakończenie bajki.
Ale wydobyłam to teraz z szafy i nadal mi się podoba, a czy efekt jest bajeczny
to już nie mnie oceniać.
Zachorowałam! Teraz muszę zrobić sobie to samo! Będę nosić jako sukienkę.
OdpowiedzUsuńFajne są tego typu zachorowania, a jeszcze lepsze kuracje!
OdpowiedzUsuńNiesamowity efekt wykorzystania "nieciekawych" włóczek. Przepiękna praca.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa i w ogóle za odwiedziny bloga:-) Serdecznie pozdrawiam
UsuńSuper pomysł i wykonanie. Jestem zachwycona.
OdpowiedzUsuńOlu, dziękuję pięknie:-)
Usuń