Rozległa w swej różnorodności
aktywność drutowa, bez względu na to czy dzierga się prosty szalik, kamizelkę,
skarpety, bluzeczkę czy swetrzysko da się sprowadzić do kilku podstawowych
elementów i nie będą to koniecznie oczka ani ściegi. Pozwolę sobie na innego
rodzaju analizę. Obiektywnie rzecz biorąc nie mam prawa uzurpować sobie roli
badacza, zwłaszcza gdy grupą badawczą jest jedynie moja skromnie dziergająca
osoba, więc gdzie grupa kontrolna, gdzie choćby pozory obiektywizmu? Jeśli
jednak za przedmiot badania wezmę wszystko co dotychczas zrobiłam na drutach to
statystyki nabiorą imponujących rozmiarów. I na tej podstawie pozwalam sobie
opisać proces robienia na drutach.
- Punkt pierwszy - początek: przeważnie potrzeba, pragnienie, przeglądanie pism, pomysł, pokusa, projekt.
- Kolejny niezbędny etap to zapewnienie materiału, najczęstsze sposoby to nabycie włóczki drogą kupna w sklepie stacjonarnych lub internetowym, wydobycie z domowych wykopalisk, można też metodą prucia odzyskać włóczkę z czegoś innego;-)
- Trzeci etap to już dosłownie robienie na drutach, zaczyna się on od nabrania oczek i obejmuje podstawową pracę nad danym projektem, ale nie kończy się wraz z jego wykonaniem. Faza wykończeń jest na tyle ważna, trudna i często rozstrzygająca o powodzeniu przedsięwzięcia że potraktowałam ją jako osobny element procesu.
- Tak więc etap czwarty, niezwykle ważny to wykończenie i wszystkie czynności, które się z tym wiążą, blokowanie, zszywanie, ukrywanie nitek, czekanie aż wyschnie. Nikomu nie życzę, aby po tym etapie trzeba było wracać do punktu drugiego, do podpunktu odzyskiwania włóczki metodą prucia. Nie zamierzałam obrzydzać tej części pracy, przecież często to wielka radość, ulga i a czasem jeszcze taka przyjemna zabawa jak dobieranie guzików. Ale to jeszcze nie koniec.
- Piąty element to gotowe dzieło i jego dalsze życie. Wszystko się może zdarzyć, coś co zostało zrobione na drutach może być polubiane, może zostać zgubione, taki los spotyka wiele czapek i niektóre rękawiczki, tez może utknąć w szufladzie, ale najczęściej jest noszone bez winy i wstydu, tylko z dumą i z wizjami kolejnych planów. Nic mi nie wiadomo czy powstały jakieś psychologiczne opracowania zjawiska znanego w dziewiarskim świecie jako UFOki, unfinished object, ale z tego co zaobserwowałam na różnych stronach mogę wyciągnąć wniosek, że dziewiarki fantastycznie sobie z tym radzą, nie dość że są świadome tego cienia, to potrafią wystawić go na światło dzienne, spruć i przerobić na coś nowego.
Przy żadnym z
tych punktów nie wspomniałam ile proporcjonalnie czasu zabiera, każdy może
trwać dowolnie długo i to z wielu powodów bardzo różnych, zależnych od nas i
niezależnych. Ten diagram może mieć bardzo zindywidualizowane formy, fazy mogą się wydłużać i przyśpieszać, mogą
nakładać się na siebie kolejne projekty, zdarzają się też niespodziewane zwroty
akcji, nie sposób nawet schematycznie opisać prawdopodobnych wersji. Jednak
nawet mimo wielu dynamicznych modyfikacji ten proces przebiega zgodnie z
kolejnością, nie da się dziergać bez włóczki, nie da się wykańczać tego co
niezaczęte. Te pięć elementów następuje po sobie w sposób linearny.
Są też dwa
dodatkowe elementy, które w przeciwieństwie do wymienionych pięciu nie są
warunkami koniecznymi do tego by powstał szal czy sweter, nie są zależne od
żadnej fazy, od miejsca ani od czasu.
Mogą pojawić się
w dowolnej chwili a mogą nie pojawić się wcale. Gdy ja robię na drutach
pojawiają się zawsze, niezapowiedziane, niespodziewane, tak często że już
wreszcie mogłabym się przyzwyczaić i spodziewać, ich natura jest jednak
silniejsza ode mnie. O czym mowa?
Te dwa dodatkowe
komponenty to zaskoczenie i kryzys. Któż ich nie doświadczył. Zaskoczenie może
przyjść zawsze, bez względu na etap pracy, miejsce i sytuację, to mogą być emocje,
to może być przełamanie własnych wyobrażeń i schematów, to zdziwienie że coś co
wydawało się proste wcale takie proste nie jest, a coś skomplikowanego przyszło
z łatwością, to zaskoczenie materią, kolorem, wzorem, formą czy połączeniem, to
eureka, da się! Albo i zwyczajna bezbolesna lekcja jak czegoś nie należy robić.
A kryzys – szkoda słów, zdarza się, że przychodzi z zaskoczenia, ale wredny
bywa, cały czas stoi za plecami, nie podpowie wcześniej że to za szerokie czy
za wąskie, siedzi cicho i dopiero jak przepłynę przez ocean prawych lub ryżu
wtedy zadrwi, a widzisz… i siły i chęci odbiera. Ale po latach nauczyłam się go
szanować, tak. Nie powiem, że go lubię, ale uważnie nasłuchuję co też miałby mi
do powiedzenia, oprócz tego że się nie nadaję, też coś, tyle to sama sobie
potrafię powiedzieć. Gdy kryzys dopada mnie przy trudnym zadaniu zaciskam zęby
i staram się przeszkodę pokonać, albo pokornie przyznaję się do słabości, albo
przeskakuję na wyższy poziom, zdobywając nową umiejętność. Czasem kryzys przychodzi
gdy porywam się z motyką na słońce, gdy obłędnie zapowiadający się projekt okazuje
się fatalnym błędem. Bywa też kryzys uogólniony, wtedy powstrzymuję się od
dziergania, co najwyżej układam i przekładam włóczki, które mam w posiadaniu,
albo myślę o tych których nie mam. Najlepszy mój sposób na kryzys jest jednak taki
by z pełną świadomością wrócić do życia pozadziewiarskiego. A tam zaskoczenie! Okazuje
się, że na przykład czapka potrzebna, więc z zapałem się za nią zabieram.
Rozpisałam się
trochę, a przecież to bardzo skrótowe ujęcie tematu. Mogłabym jeszcze pisać i
pisać, ale trzeba trochę się zdyscyplinować. Myślę że trafną ilustracją do tego
tekstu będą zdjęcia męskich swetrów, które wymagały ode mnie trochę męskiego
sposobu myślenia, męskiego radykalizmu, jedna włóczka jeden sweter, wiadomo
jaki kolor. Żadne takie tam, że idę po włóczkę na szal, wracam z czymś na
bluzkę i jeszcze dwie czapki, a na szal to gdzieś zamówię, zacznę bluzkę,
wyjdzie pelerynka, spruję kamizelkę zrobię komin.
Do ilustracji
jak przebiega proces wszystko musi być czytelne, punkt pierwszy potrzebny
sweter, punkt drugi zakup włóczki, punkt trzeci robienie swetra, punkt czwarty
wykończenie (zielony zszywany, grafitowy i niebieski bezszwowe), punkt piąty
mierzymy, swetry gotowe, chłopcy zadowoleni. Jeśli zaś chodzi o dwa dodatkowe
elementy czyli kryzys i zaskoczenie, to przy zielonym swetrze pojawił się lekki
kryzys przy wszywaniu rękawów, przy grafitowym, a właściwie przed grafitowym
zaliczyłam kryzys roku, bowiem kupiłam szarą włóczkę, zrobiłam, ale jakoś
kobieco to wyglądało, dzianina okazała się lejąca, choć włóczka nie dawała tego
po sobie poznać, więc musiałam spruć i mam w zapasach włóczkę na coś dla siebie, potrzeba ani pomysł
jeszcze się nie pojawiły. Zaskoczenia pozytywne przy tych trzech swetrach takie
że robiło się je lekko i przyjemnie zielony służy już drugi rok, grafitowy w
użyciu od września, obydwa są lubiane i noszone, ale nie aż tak bardzo jak
niebieski. Jak widać na zdjęciach jest nieco już sfatygowany, ale pokazuję
go jako przykład ironii losu. Na tym swetrze chciałam się nauczyć robienia w
jednym kawałku od góry. Niestety sweter nie wyszedł zbyt wyjściowy, nie
trafiłam z rozmiarem, a mimo to jest on lubiany i służy na każde wyjście z psem
czy to w chłodny letni poranek czy w mroźny zimowy wieczór. Niewykluczone że
będzie pierwszym swetrem, który ulegnie dematerializacji wskutek znoszenia.
Poniżej trzy
męskie swetry:
Super analiza wszystkich elementów dotykających dziewiarkę. Kocham te trzy pierwsze, ale z czwartym i piątym różnie bywa, albo hip hip hura! udało się jest pięknie, idealnie pasuje, ten dla którego dziergałam zadowolony i dziewiarka (ja) szczęśliwa z dobrze wykonanego drutowania, z przyswojenia nowej metody wykończenia np dekoltu, albo buuu! "obłędnie zapowiadający się projekt okazał się fatalnym błędem i czeka go "dematerializacja". nie przejmuję się jednak, będzie z tego nowa bluzka, komin, czapki dla całej rodziny i sąsiadów, a co tam, takie jest życie dziewiarki. Swetry męskie piękne, pierwsze miejsce grafitowy, ale przecież z psem też trzeba w czymś wyjść.
OdpowiedzUsuńLizbetko dziękuję:-) Tak, życie dziewiarki jest bardzo emocjonujące, pełne przygód, projektów udanych albo też przyszłych kominów i czapek dla rodziny i sąsiadów;-) Ubawili mnie ci sąsiedzi. Jak widać nawet fatalny błąd nie zabierze nam chęci do dziergania ani poczucia humoru! Serdecznie pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńW moim przypadku, każdy projekt wiąże się z kryzysem, który przychodzi mniej więcej w połowie pracy. Pytanie, które mnie najczęściej dręczy, to: czy wystarczy włóczki na dokończenie tego, co zaczęłam. Drugie to: czy rozmiar będzie odpowiedni. Wiem, że można uniknąć takich dylematów, planując starannie, robiąc próbki i obliczenia. Ja niestety nie umiem się do tego zmusić, działam spontanicznie i intuicyjnie. Sama jestem sobie winna. Wyrób skończony jest dla mnie zawsze pewną niespodzianką, przeważnie pozytywną, choć nie zawsze.
OdpowiedzUsuńMam podobnie. Jak dobrze znam dylematy czy wystarczy włóczki i czy trafię z rozmiarem! I też najczęściej działam intuicyjnie, często hazardowo z nadzieją że powinno się udać. Kiedyś myślałam, że gotowe wzory są gwarancją pewnego efektu, zdążyłam się jednak przekonać że nie zawsze. W swoich swetrach idę na żywioł, choć robię próbki to czasem okazuje się, że nie są jakoś szczególnie miarodajne, zwłaszcza względem dużych powierzchni, do obliczeń w tabelach raglanowych do dzisiejszego dnia nie doszłam, wybieram wersję na żywioł, na czuja.
OdpowiedzUsuń