Dość długo leżała u mnie wełna ze
sprutego swetra w fiołkowym kolorze. Włóczka gatunkowa, wszystko miała dobre, z
wyjątkiem koloru. Blady fiolet był jakiś płaski, ciężki i nudny. Wiedziałam że
muszę go z czymś połączyć, nie miałam konkretnego planu, w grę wchodziły paski,
żakardy, melanże, cokolwiek byle wreszcie uzyskać satysfakcję z koloru. Ilu
połączeń nie próbowałam! Z jasnymi odcieniami wychodziło mdło, z ciemnymi
smutno, z ostrymi ordynarnie. Aż
wreszcie olśniło mnie, że idealna będzie cienka różowa wełenka, która też dość
długo czekała na swój moment. Uszczęśliwiona uzyskaną barwą wyjęłam opis
wymarzonego swetra, czekający chyba dłużej niż obie włóczki razem wzięte.
Wspaniały golf, wijące się warkocze, ściągacze, kieszenie, wszystko tak cudne,
że zapomniałam o moich kilku wcześniejszych podejściach do tego projektu, z
których wynikało że ewidentnie jest tam jakiś błąd, zaś wprowadzenie modyfikacji
musiałoby zmienić fason. Mam nadzieję, że tym razem się uda, rozgryzę szyfr z
pozoru banalny, ale niestety. O gazetowych projektach mam zamiar napisać innym
razem. Gdy dociera do mnie, że to nie ma szans się udać, wzór ląduje w
makulaturze. Postanawiam zrobić całkiem po swojemu, bez opisu, zapinany
kardigan, bo przecież nie golf, skoro na tamten projekt się obraziłam.
W takie oto tarapaty wpada czasem
dziewiarka, porobi próbki, poślęczy nad wyliczeniami, poświęci sporo czasu by wreszcie
poznać prawdę, że tak się nie da. Robię więc tak jak umiem. A że włóczka
podwójna, dość gruba i druty nie cienkie toteż robi się ekspresowo, tym
przyjemniej że mam pewien pomysł na fason. Niestety tak miłej robótki nie da
zabierać na każdą wycieczkę, za duża, zwłaszcza gdy na etapie rękawów trzeba
wywijać całością. W samochodzie jako pasażerka jestem równocześnie dziewiarką i
pewna część mojej pracy wtedy powstaje. Niektóre ściegi, niewymagające skupienia
wzroku nazywa się telewizyjnymi. Osobną kategorią są też robótki podróżne, niewielkie,
wygodne. Mój kardigan do takich nie należał. I leżałby pewnie niedokończony, a
ja dalej woziłabym się z innymi dzianinami, które bym potem kontynuowała i
kończyła, gdybym pewnego razu nie trafiła na prawdziwe wrzosowisko. Nie
potrafię opisać tego co wtedy poczułam. Było to bowiem miejsce, które
pamiętałam z dzieciństwa, a które potem, nie wiedzieć czemu przepadło gdzieś w
zapomnieniu. Może zanadto wsłuchałam się w słowa Stachury zaśpiewane przez
Stare Dobre Małżeństwo i uwierzyłam, że można pójść na wrzosowisko i zapomnieć?
Połowa sierpnia, słońce dogrzewa coraz
ciemniejsze owoce jeżyn, a obłędne pasma wrzosów przenoszą mnie w przeszłość i
jednocześnie podpowiadają, że jako dziewiarka blogerka mogłabym w tym miejscu
pokazać mój nowy kardigan. Cóż za akuratność, sweter wrzosowy we wrześniu
przedstawić! Jest tylko jeden warunek, trzeba ten sweter do września zrobić. Jeszcze
dobrze ponad miesiąc, dam radę. Jest też drugi warunek, trzeba tam dojechać,
najlepiej we wrześniu, w pogodny dzień, łącząc to z innym wyjazdem, wstępując
na wrzosowisko w drodze powrotnej, przed zachodem słońca jeszcze. Udało się!
Zatrzymujemy się w tym samym miejscu, ale
czy to wzrok mnie myli, czy coś innego się stało, nie widać żadnych wrzosów.
Podchodzimy bliżej, a one jednak są, tylko bardzo blade, suche, dawno już
przekwitły, jakby same o sobie zapomniały. Tylko gdzieniegdzie pojedyncze
gałązki cieszą się żywszym kolorem. Widać je na zbliżeniu z guzikiem. A pozostałe
zdjęcia mojej nowej dzianiny w nieco innym otoczeniu, nawet z wrzosem, ale
innym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz