wtorek, 18 grudnia 2018

Fajna fuksja

Mała rzecz, a cieszy, grzeje i świetnie się sprawdza zimową porą. Zabieganym dorosłym i niecierpliwym dzieciom ułatwia przed wyjściem proces ubierania. Czym jest ta mała rzecz? To swojego rodzaju otulacz na szyję, szczerze mówiąc nie znam właściwej nazwy tej części garderoby. Spotkałam się z takimi określeniami jak „sam golf”, śliniaczek, maniszka, przodzik, komin, ale jakoś żadna z tych nazw mi nie pasuje. Nie żebym chciała się przyczepiać do komina lub otulacza, to przecież sensowne i neutralne nazwy, ale nie odnoszą się jednoznacznie do tego właśnie przedmiotu. Wachlarz otulaczy jest tak szeroki, że mieści w sobie szale, chusty oraz kominy, które też są bardzo różne, najczęściej dłuższe i szersze niż mała rzecz, o której piszę. Weźmy takie mitenki, nie da się pomylić z innymi drobiazgami, a jeśli ktoś nie wie o co chodzi, wystarczy powiedzieć że to rękawiczki bez palców. Wygodne, praktyczne, śliczne, tak o nich myślę, gdy oglądam cudze rękodzieło,  a gdy zimą na mrozie przychodzi mi odebrać telefon zastanawiam się dlaczego jeszcze sobie takich nie zrobiłam. No oczywiście mam to w planach. Wracając jednak do tego zimowego drobiazgu ogrzewającego szyję, można by analogicznie do mitenek nazwać go golfem bez tułowia i rękawów, ale wywołuje to we mnie dość upiorne skojarzenia, jakoś zbyt wiele tych utraconych elementów. Śliniaczek? No cóż, nie będę krytykować odwołań do dzieciństwa, z wełny „baby merino” robi się męskie ubrania i to jest dopiero coś. Rozumiem, że w śliniaczku chodzi o wygląd i kształt, ale jakoś tak aspekt funkcjonalny nie daje o sobie zapomnieć. Zwłaszcza w skojarzeniach zimowych. To chyba nic fajnego ślinić się na mrozie.
Kto wie czy mała popularność tego kawałka dzianiny na szyję nie wynika przypadkiem z braku właściwej nazwy.
Ale jest też  bardzo możliwe że ten przedmiot ma własne określenie, termin konkretny i oczywisty, a ja po prostu o  tym nie wiem, tkwiąc we własnej rzeczywistości jak w bańce. Jeśli tak to chętnie poznam tę nazwę i znajdę dla niej miejsce w  moim słowniku, zamierzam bowiem wydziergać jeszcze niejedną wersję tej zimy. Wersję otulacza, nie zimy, dziergania wersji żadnej pory roku w moich planach nigdy nie było.  Dość jednak dywagacji terminologicznych, jak zwał tak zwał, czas pokazać co zrobiłam na drutach. Oto zimowy komplet składający się z golfowego otulacza i czapki. Powstał on z wełny malabrigo rios, w kolorze obłędnej fuksji, balansującej między intensywnym różem a świetlistym fioletem.  W obecnych realiach świetlnych, czasowych i atmosferycznych kolor ten jest dość trudny do sfotografowania, na szczęście na żywo wygląda bardziej żywo i radośnie.










 I jeszcze jedno zdjęcie na płasko.




Rok temu o tej porze nie tylko z nazwą  miałam kłopot, ale nawet nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. W żadnej książce i gazecie nie miałam gotowego projektu, przeszukując Internet trafiłam na rosyjski filmik instruktażowy i na tej podstawie wydziergałam dwa otulacze, powiedziałabym bliźniacze, gdyby nie różnica wielkości. Wykorzystałam szlachetną włóczkę „z odzysku”, w kolorze pięknej, intensywnej fuksji. Z kronikarskiego obowiązku i z obawy, by popaść w fuksjową fiksację dodam, że ubiegłej zimy wydziergałam jeszcze jeden taki golfowy otulacz z miłej i miękkiej wełny w niebanalnej,  głębokiej czerwieni, ale nie mam zdjęcia na podorędziu. Tymczasem pamiątkowe zdjęcia z ubiegłego roku.


W marcu z resztek malabrigo dorobiłam do kompletu mitenki












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz