Mała rzecz, a cieszy, grzeje i
świetnie się sprawdza zimową porą. Zabieganym dorosłym i niecierpliwym dzieciom
ułatwia przed wyjściem proces ubierania. Czym jest ta mała rzecz? To swojego
rodzaju otulacz na szyję, szczerze mówiąc nie znam właściwej nazwy tej części
garderoby. Spotkałam się z takimi określeniami jak „sam golf”, śliniaczek,
maniszka, przodzik, komin, ale jakoś żadna z tych nazw mi nie pasuje. Nie żebym
chciała się przyczepiać do komina lub otulacza, to przecież sensowne i
neutralne nazwy, ale nie odnoszą się jednoznacznie do tego właśnie przedmiotu.
Wachlarz otulaczy jest tak szeroki, że mieści w sobie szale, chusty oraz kominy,
które też są bardzo różne, najczęściej dłuższe i szersze niż mała rzecz, o
której piszę. Weźmy takie mitenki, nie da się pomylić z innymi drobiazgami, a jeśli
ktoś nie wie o co chodzi, wystarczy powiedzieć że to rękawiczki bez palców.
Wygodne, praktyczne, śliczne, tak o nich myślę, gdy oglądam cudze rękodzieło, a gdy zimą na mrozie przychodzi mi odebrać telefon
zastanawiam się dlaczego jeszcze sobie takich nie zrobiłam. No oczywiście mam
to w planach. Wracając jednak do tego zimowego drobiazgu ogrzewającego szyję,
można by analogicznie do mitenek nazwać go golfem bez tułowia i rękawów, ale
wywołuje to we mnie dość upiorne skojarzenia, jakoś zbyt wiele tych utraconych
elementów. Śliniaczek? No cóż, nie będę krytykować odwołań do dzieciństwa, z
wełny „baby merino” robi się męskie ubrania i to jest dopiero coś. Rozumiem, że
w śliniaczku chodzi o wygląd i kształt, ale jakoś tak aspekt funkcjonalny nie
daje o sobie zapomnieć. Zwłaszcza w skojarzeniach zimowych. To chyba nic
fajnego ślinić się na mrozie.
Kto wie czy mała popularność tego
kawałka dzianiny na szyję nie wynika przypadkiem z braku właściwej nazwy.
Ale jest też
bardzo możliwe że ten przedmiot ma własne określenie, termin konkretny i
oczywisty, a ja po prostu o tym nie
wiem, tkwiąc we własnej rzeczywistości jak w bańce. Jeśli tak to chętnie poznam
tę nazwę i znajdę dla niej miejsce w
moim słowniku, zamierzam bowiem wydziergać jeszcze niejedną wersję tej
zimy. Wersję otulacza, nie zimy, dziergania wersji żadnej pory roku w moich
planach nigdy nie było. Dość jednak
dywagacji terminologicznych, jak zwał tak zwał, czas pokazać co zrobiłam na
drutach. Oto zimowy komplet składający się z golfowego otulacza i czapki. Powstał
on z wełny malabrigo rios, w kolorze obłędnej fuksji, balansującej między
intensywnym różem a świetlistym fioletem. W obecnych realiach świetlnych, czasowych i atmosferycznych kolor ten jest dość trudny do sfotografowania, na szczęście na żywo wygląda bardziej żywo i radośnie.
I jeszcze jedno zdjęcie na płasko.
Rok temu o tej porze nie tylko z
nazwą miałam kłopot, ale nawet nie
miałam pojęcia jak się za to zabrać. W żadnej książce i gazecie nie miałam gotowego
projektu, przeszukując Internet trafiłam na rosyjski filmik instruktażowy i na
tej podstawie wydziergałam dwa otulacze, powiedziałabym bliźniacze, gdyby nie
różnica wielkości. Wykorzystałam szlachetną włóczkę „z odzysku”, w kolorze
pięknej, intensywnej fuksji. Z kronikarskiego obowiązku i z obawy, by popaść w
fuksjową fiksację dodam, że ubiegłej zimy wydziergałam jeszcze jeden taki
golfowy otulacz z miłej i miękkiej wełny w niebanalnej, głębokiej czerwieni, ale nie mam zdjęcia na
podorędziu. Tymczasem pamiątkowe zdjęcia z ubiegłego roku.
W marcu z resztek malabrigo dorobiłam do kompletu mitenki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz