Ten post to właściwie post scriptum do postu poprzedniego. Okazało się, że sweter powinien być nieco szerszy i zdecydowanie dłuższy. Po skorygowaniu formy mogłabym po prostu uzupełnić wpis aktualnymi zdjęciami i krótką adnotacją o dokonanych zmianach, ale to wcale nie było takie proste. Skończony i nawet sfotografowany sweter musiałam przecież spruć po pachy, nie dało się inaczej. Nie uśmiechało mi się robić znowu tak samo. Wprawdzie nie ma w moim słowniku nudy, ale tym razem muszę przyznać, że się jej bałam i aby tego stanu uniknąć postanowiłam nauczyć się czegoś nowego. Zawsze podobały mi się swetry w których nieco dłuższy tył łagodnym łukiem łączy się z przodem, ale nie potrafiłam tego zrobić. Zwróciłam się o pomoc do Czarodziejek z wirtualnego świata a one objaśniły mi zasady i udzieliły bezcennych porad, mogłam więc zabrać się do pracy, dość emocjonującej, bo nie miałam pojęcia co też mi wyjdzie i na ile mogę sobie pozwolić, włóczki było wprawdzie więcej niż kot napłakał, ale wystarczająco mało do utrzymania stanu napięcia. Jako że użyta włóczka nie była ani cieniutka ani lejąca to zwyczajnie bałam się, że zrobiony przeze mnie dół będzie odstawać jak koci ogon. Pamiętam z dzieciństwa, że tak określało się źle wykończony brzeg spódnicy, a ja niezbyt dobrze rozumiałam to porównanie, przecież koci ogon i jego całe ciało są żywe, miękkie i zmienne, zaś materiał sukienki sterczałby tak na stałe. Na szczęście obawy się nie spełniły, udało mi się osiągnąć zamierzony efekt, sweter zyskał nową formę, rzec by można drugie życie, albo nawet trzecie, gdyż robiony był z włóczki prutej. I tu nasuwa się kolejna kocia dygresja o tym, że podobno koty żyją dziewięć razy. Niewykluczone, że tę legendę stworzyła jakaś dziewiarka próbująca ogarnąć wszystkie swoje plany, pomysły i zapasy. Wymyśliła tę projekcję gdy spojrzała na kota, a ten kot jak to kot nieważne czy prawdziwy czy narysowany beztrosko bawił się kłębkiem wełny. Jednego życia nie wystarczy, a tu jeszcze czasem trzeba się cofać, tzn. pruć.
A o pruciu było już w starożytności, w Odysei jest przedstawiona taka oto historia, mąż wyjechał w długą podróż, pełną przygód i wyzwań, a jego żona przez wiele lat czekała wiernie. W ciągu dnia tkała, a w nocy pruła. Według Homera to był podstęp, by spławić licznych zalotników, mówiła że najpierw musi skończyć całun. Nie będę odwracać kota do góry ogonem i twierdzić, że było inaczej, Homer rozumiał Penelopę, sam przecież utkał tę postać, a dramaturgię jej czekania zaakcentował pruciem. A może ona pruć musiała, bo najzwyczajniej się myliła? Zaś zalotników odprawiała, bo raz że męża to już miała, a dwa że po prostu była zajęta. Samo tworzenie tkaniny musiało ją absorbować, a choć nie plątała się po sklepach internetowych jak Odys po różnych wyspach, to na pewno zmagała się z mnóstwem pokus. I nie mogła tak tkać całymi dniami, oprócz tego musiała też dbać o różne inne sprawy, o to by koty z kątów powymiatać, by dom nie zmienił się w stajnię Augiasza. Dobra, nie brnę już dalej, bo mi jeszcze ktoś zarzuci, że na punkcie dziergania mam kota. Niespecjalnie by mnie to zmartwiło, tym bardziej że powiedzenie „mieć kota” mocno trąci myszką. A to że z egzotycznych ziół szczególnie cenię una de gato, czyli koci pazur to już zupełnie czysty przypadek. Prezentuję więc optymistyczny sweterek po spruciu i korekcie a także mój nowy dziewiarski nabytek, torebkę na robótkę. Wydana całkiem niedawno korespondencja Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza nosi tytuł „Najlepiej w życiu ma twój kot”. Cóż moja robótka też nie może narzekać mając taką torebkę!
Napisałam piękny, długi komentarz i... kliknęłam nie to, co trzeba. Czyli... sprułam moją robótkę. I tak życie napisało ironiczny komentarz do posta o pruciu.
OdpowiedzUsuńJaka szkoda! Twojego posta spruły jakieś wirtualne chochliki Niedawno odkryłam skrót klawiszowy Ctrl Z, który przywraca skasowane słowa i gdy piszę często z niego korzystam. Polecam, może kiedyś się przyda.
OdpowiedzUsuń