Gdy mam ręce zajęte pracą nad
jakimś praktycznym drobiazgiem myśli biorą na warsztat kwestie teoretyczne, na
przykład szukają odpowiedzi na pytanie jak to się dzieje, że coś robimy, tak w
ogóle i w szczególe, nie tylko na drutach. Gdzie leży przyczyna naszych
działań? Ja widzę ją w trzech wymiarach– przed nami, za nami oraz w nas.
To co przed nami to marzenia,
pragnienia, wizje, które przyciągają do siebie, są tak atrakcyjne że potrafią
poruszyć, zmobilizować do działania, pokonać przeszkody, znaleźć nowe
rozwiązania.
Z tyłu zaś popychają nas różne zobowiązania,
prośby, konieczności, pilne potrzeby.
A to co w nas to utrwalone nawyki,
automatyczne czynności, rutyna.
Każdy z tych mechanizmów budzi
inne skojarzenia. I tak realizowanie marzeń to coś jak najbardziej pozytywnego,
wypełnianie powinności dostaje akceptujące błogosławieństwo, a już rutynę
traktuje się z lekką pogardą. Tymczasem żaden z tych procesów nie jest lepszy
ani gorszy, o ile zachowana zostanie między nimi równowaga. Wydaje mi się, że
korzystanie z jednego tylko rodzaju napędu byłoby szkodliwe, na szczęście
jednak nie jest to możliwe, bo te układy się przenikają. Weźmy na przykład to
podążanie za marzeniami, przecież nie da się żyć tylko pierwszymi porywami,
najbardziej górnolotne wyzwanie pociąga za sobą jakieś przyziemne zadania. Ograniczenie
do wypełniania obowiązków byłoby smutne jak niewolnictwo, a rutyna
obezwładniłaby marazmem.
Ta rutyna wcale nie jest jednak
taka zła. Nie chcę przekonywać jak to fajnie robić wciąż to samo i tak samo,
ani naciągać teorii jakoby rutyna była warunkiem wirtuozerii. Jednak opanowanie
pewnych czynności do takiego stopnia że stają się niemal automatyczne daje
niemałe pole do popisu. Gdy umysł nie musi całkowicie skupiać się na
wykonywanej czynności ma wtedy czas powędrować w inne rejony, może snuć
marzenia albo też szukać nowych sposobów na prostą rutynę, przez to życie być
może będzie prostsze i ciekawsze.
I choć doceniam zalety rutyny
lubię czasem wprowadzić zmiany, coś zrobić w poprzek, a coś skośnie.
Poniżej przedstawiam kilka
ostatnich drobiazgów wykonanych z posiadanych resztek włóczek, od pstrości po
subtelności.
Z potrzeby i siły rozpędu
powstały dwie czapki z jaskrawymi akcentami. Kiedyś robiłam czapki zszywane i
nawet nie wiedziałam że da się inaczej. Jednak moi domownicy, dla których
czapki robiłam zakładając je na głowy, nawet w pośpiechu, bezbłędnie trafiali
zawsze szwem centralnie w przód głowy, nie wiem jak to robili, na pewno nie specjalnie,
ale spojrzenie spod takiego nakrycia głowy było dla mnie prawdziwym wyzwaniem.
Dzięki temu nauczyłam się robić czapki bezszwowo.
Same rękawy zrobiłam dla siostry.
Być może praca artysty to według niektórych szał wzniesień i uniesień,
podążanie za fantazją i tylko plamy z farby przypominają o istnieniu
materialnego świata. Bywa jednak, że proces twórczy odbywa się w chłodnych
kamiennych wnętrzach. Jak więc pogodzić swobodę twórczą ze sztywniejącymi z zimna
rękami? Na przykład za pomocą takich rękawów. Zrobiłam je z delikatnej,
miękkiej i ciepłej wełny suri, bardzo rzadkiej odmiany alpaki. Włókno to łączy
w sobie najlepsze cechy jedwabiu i wełny. Jest tak jedwabiście miękkie, że
podobno kładziono na nim niemowlęta.
Aby uszanować pracę Małgosi i
podkreślić wartość użytego włókna do zwykłych rękawów na górze i na dole
dorobiłam pikotki.
A na koniec jeszcze coś dla mnie
nowego, z pozoru banał bo szalik w paski. Zrobiłam go w poprzek, zwyczajna
rzecz, a robi się zupełnie inaczej, a poza tym inna jest jednostka czasowa „tylko
dojadę do końca rzędu”. Szalik zrobiony teraz, burą, bezśnieżną zimą, jednak
kolory wełny ułożyły się w pasma przypominające krzemień pasiasty i letni dzień
w Sandomierzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz