wtorek, 16 grudnia 2025

Grudniowe opowieści w drobiazgach, w ich detalach…

Dawno, dawno temu, w grudniowy dzień, gdy świat wokoło zasypany był śniegiem… wyobrażam sobie taki obrazek, towarzyszącą mu błogą ciszę i radosne oczekiwanie, które wzajemnie się dopełniają. Teraz też, jak to w grudniu, świat wciąż jest zasypywany, lecz nie tyle śniegiem, co ilością wrażeń. Zanim ucichną gromkie dzwony i dzwoneczki w marketach, na placach i w naszych urządzeniach, trzeba się umieć odnaleźć między tym zgiełkiem a skupieniem tak, by jak najlepiej przeżyć grudniowy czas. Nie chodzi mi o filozoficzne trwanie w zadumie na ciepłym piecu jak kot Bonifacy ani też o przyspieszenie działania, krzątania, planowania, kupowania. Cała sztuka to znaleźć właściwy rytm i robić, co trzeba, rozpoznając, czy na dany moment trzeba mniej, czy raczej więcej. Warto też spojrzeć na mijający rok, otworzyć się na nowy, zrobić trochę miejsca — w domu, w sobie… Spojrzeć szerzej na przeszłość, czasem pójść trochę na skróty przez uogólnienia, ale jednak bardziej skupić się na dniu dzisiejszym, na drobiazgach, na małych krokach, a patrząc na detale, widzieć je jako element większej całości.

Całkiem dobrze wplatają się w te przemyślenia prezentowane dziś dzianiny. Jest to zbiór zrobionych w ostatnim czasie drobiazgów, które wkładam do jednego worka. Rzeczy te łączy to, że wszystkie zostały zrobione według własnego pomysłu, każda z nich kwalifikuje się do kategorii „akcesoria”, żadna z nich nie jest dla mnie. Co do innych kryteriów — dla kogo, z czego i dlaczego — mamy tu dość duże urozmaicenie. Każda dzianina jest jak opowieść, z każdej nitki może wyłonić się jakiś wątek.

Ciekawe, co mogłyby powiedzieć same dzianiny. W każdej z nich zawarta jest jakaś intencja, pomysł, plan, radość, wzruszenie, wątpliwości i wszystko, co tylko może wpleść się w czasie przeplatania oczek.

Chętnie oddałabym głos tym dzisiejszym drobiazgom; przyznam, że bardzo podoba mi się ta myśl! Patrzę więc na zdjęcia, lecz nie zauważam wyrywności ani w ogóle żadnej reakcji — dzianiny milczą. Zdjęcia są dokładnie takie, jakie były od początku. Zatem sama przedstawię je krótko, w kolejności powstawania:

Etui na telefon dla mojej przyjaciółki — sztuk dwie, obydwie z włóczki bawełnianej. W pierwszą wplotłam opracowany przeze mnie wzór dzikiej róży, z owocami i kwiatem na gałązce. Gdyby ta dzianinka była uprzejma coś opowiedzieć, przypuszczam, że wspomniałaby o wielu spacerach, pięknie dzikiej róży i o mojej dzikiej fascynacji tą rośliną, a także o poszukiwaniach polskich motywów w ramach grupy „Polskie wzory regionalne w dzianinie. Ujęcie współczesne” (link).





Druga „skarpeta na telefon” zrobiona została z dwóch kolorów włóczki bawełnianej: z ciemnej, nasyconej fuksji oraz z bladego, chłodnego różu. Kolory te połączyłam w gęstym mozaikowym wzorze o nazwie „diamenty”.





Następna rzecz to mitenki, zamówione na prezent, bez określonych wymagań co do wzoru. Pomyślałam sobie, że najbardziej do tych mitenek, do przyszłej ich właścicielki i do mojej wizji pasować będą jakieś przeplatanki warkoczowo- ażurowe. Wybrałam wzór skomplikowany i dość pracochłonny, a twórczo bardzo satysfakcjonujący. Dodatkowo utrudniłam sobie zadanie, odwracając wzór tak, aby symetrycznie układał się na dłoniach. Dla tego efektu było warto.









W mojej pasji zawsze lubiłam różnorodność: czasem cieszył mnie skomplikowany wzór, innym razem akcentowałam kolory albo formę. W skarpetach, które robiłam dla Elżbiety, najważniejsze były kolory, a na górnej części przy palcach i pod ściągaczem zastosowałam zdobienia w postaci rzędów oczek lewych. Pokazywałam te skarpety w poprzednim poście, a tutaj tylko zwracam uwagę na ten detal.





Ten prosty, wręcz ascetyczny sposób tak mi się spodobał, że wykorzystałam go jako główną ozdobę komina i czapki dla mojej wnuczki. Do kompletu zrobiłam także rękawiczki. Miękka, grubawa włóczka Alize Wooltime, dość apetyczne kolory, a przede wszystkim oczekiwanie Kingi sprawiły, że każdą z tych rzeczy robiło mi się przyjemnie i dość szybko. Robiłam je „na oko”, czapkę i komin przymierzając do poprzednich, już za ciasnych. Ściągacz czapki uzyskał nieco ciemniejszy odcień i jest też cieplejszy, bowiem dodałam niteczkę cudnego, anielsko miękkiego moheru.

I Kinga, i ja jesteśmy z tego kompletu zadowolone. Czy zdjęcia powiedzą coś więcej? Chyba nie muszą 😊 Ja za to na koniec dodam jeszcze ważne słowo — „dziękuję”. Powodów do dziękowania mam więcej niż zrobionych i planowanych dzianin; choć przecież nie o wyliczanie chodzi, tylko o to, co się czuje. Gdy czytałam komentarze pod poprzednim postem, czułam tę serdeczność, która dodaje wiary i siły. Dziękuję. Dziękuję za wspólne chwile blogowe i nie tylko, za zaufanie, za wspólne radości, za dobre myśli i słowa — i życzę dobrego grudniowego czasu 😊 
















wtorek, 9 grudnia 2025

Między morzem oczek a zachodem słońca

Bardzo cierpliwy jest blog „mottozmotka”. Domyślam się, że inne blogi również. O tym, co dzieje się po drugiej stronie, dowiaduję się z tego, co piszą ich twórcy.

Czasem ktoś napomknie, że blog pokrył kurz albo że rdzewieje, lecz wystarczy znów się pojawić, zamieścić zdjęcia, napisać parę słów i wraca się do spokojnej blogowej rzeczywistości.
Blog nie wysyła powiadomień, nie rozlicza, nie raportuje, nawet nie mobilizuje – za to lubię tę przestrzeń. Jeśli pojawia się na przykład poczucie nienadążania, to jego źródło jest w głowie, we własnych wymaganiach. On sam jest na nie zupełnie obojętny i z każdym nowo otwartym postem daje czystą kartę. To ode mnie zależy, co zamieszczę, w jaki sposób, które zdjęcia wybiorę, o czym napiszę. Czasem zastanawiam się nad zmianą formuły: pisać, nie pisać, może zdjęcia wystarczą?

Usłyszałam ostatnio o tym, jak przyjemnie spędziły czas mama z córeczką, przeglądając stronę "mottozmotka", i jak miłe były dla nich te chwile – oglądały zdjęcia, bez czytania tekstów. (Uwaga: chwalę się, że mnie chwalą 😉). Ten przemiły komplement nie tylko sprawił mi przyjemność, ale też przypomniał o wcześniejszych wahaniach co do zmian na blogu.

Usiadłam przed ekranem, by pokazać trzy rzeczy zrobione na drutach dla Elżbiety, i już byłam w ogródku, i już witałam się z nowym postem prawie wolnym od słów, kiedy refleksje napłynęły same, no i… zaczęłam pisać.
Nie wiem, czy kiedyś ograniczę się do samych zdjęć, co najwyżej z podaniem danych technicznych typu: rozmiar, numer drutów, włóczka i jej zużycie… Bo chociaż to ważne dziewiarskie sprawy, to uważam, że w dzianinowej pasji ciekawsze niż wspomniane zużycie jest samo życie 😉 – prawdziwe, ciekawe, nieprzewidywalne. Historia zamówienia, które przedstawię dziś na blogu, bardzo pasuje do tego opisu.

Tego doświadczenia, jakim jest wstępne omawianie projektu, nawet nie próbuję opisywać: żonglowanie między wyobrażeniami a konkretem, dopasowywanie pomysłów do ograniczeń materii, rozmowa, słuchanie, poszukiwanie formy, koloru, fasonu – kocham to, mimo sporej dawki niepewności i ryzyka.

Wcześniej umawiałyśmy się na szal, ale Ela zdecydowała się na sweterek oraz skarpety. Sweterek w kolorze morskim, z szerszymi rękawami, taki stonowany, za to skarpety w energetycznych barwach, przypominających zachód słońca. Z tymi wskazówkami zaczęłam poszukiwać pomysłów i odpowiednich włóczek. Na sweterek wybrałam mieszankę merynosa z bawełną – Drops Cotton Merino w kolorze „zgaszony niebieski”. Zrobiłam go od góry, raglanem, gładkim ściegiem; na tym tle plisa przy szyi stała się dekoracyjnym elementem. Jednak główną ozdobą miał być nawiązujący do fal wzór na dole swetra i przy rękawach. Robiąc od góry, tak sobie płynęłam przez to morze oczek prawych, potykając się od czasu do czasu o rafy niepewności, czy mi się to uda, i wyczekując, kiedy wreszcie dopłynę do brzegów.
W międzyczasie szukałam zachodów słońca wśród wielobarwnych włóczek; czasem nad jakąś się zatrzymałam, ale żadna z nich nie przypadła do gustu ani mnie, ani Eli – mimo licznych wędrówek po sklepach internetowych. I wreszcie pomysł wskoczył sam; aż zdziwiło mnie, że nie wpadłam na to wcześniej – „głębia oceanu” Fabelowa Dropsowa, idealnie pasująca do sweterka, plus pomarańczowa włóczka na palce, pięty i ściągacze.
Dodatkowo przyszedł mi do głowy pomysł połączenia słonecznych, ciepłych kolorów włóczki Alize Wooltime; chętnie powtórzę jeszcze gdzieś to zestawienie – nieoczywiste, bardzo przyjemne, optymistyczne.

W te dzianiny wplotły się morskie inspiracje z naszych wspomnień, zdjęć, skojarzeń; w rozmowach wymieniałyśmy się nawet miejscami wartymi odwiedzenia nad morzem i w Internecie – pięknymi i pozytywnymi. W tym czasie przypomniałam sobie z psychologii pojęcie „uczucia oceanicznego”. Teraz, chcąc opisać je bez fantazjowania, wrzuciłam hasło w wyszukiwarkę. Jako pierwsza wyrwała się do odpowiedzi sztuczna inteligencja, zaskakując mnie opisem wyzwań życia żeglarskiego, rejsów stażowych po Atlantyku itp. Natychmiast dostrzegłam swoją pomyłkę – wpisałam słowa „doświadczenie oceaniczne”, podczas gdy chodziło mi o „uczucie oceaniczne”, które odnosi się do subiektywnego, mistycznego poczucia bezgranicznej jedności ze światem zewnętrznym i bywa uznawane za jedno ze źródeł przeżyć religijnych (link do Wikipedii).
Takich stanów doświadcza się nie tylko podczas żeglowania, nurkowania czy na widok morza – można je przeżywać wszędzie, na przykład na łące, fotografując pazia żeglarza, a potem patrząc na zdjęcia…
By jednak nie odpłynąć zbyt daleko w tych dygresjach, kończę. Pozdrawiam i życzę wielu pięknych i dobrych wrażeń. 

A oto dzianiny:

































czwartek, 6 listopada 2025

Strefa komfortu

Listopad jak dotąd rozpieszcza pogodą, kolorami, pięknymi widokami. Ten miesiąc nie ma najlepszej opinii, bywa określany jako smętny, bury, mokry i mroczny, lecz jaki jest naprawdę? Nie odpowiem na to pytanie, bo przecież każdy dzień, pory dnia a nawet godziny różnią się od siebie, a każdy z nas inaczej odbiera rzeczywistość. Nawet podczas pogody opisywanej jako przygnębiająca można wejść w dzień z wielką radością, że oto są dobre warunki do skupienia i jednocześnie jeszcze bardziej te słoneczne dni, które pozwoliły na udaną wyprawę albo pracę w ogrodzie – nasuwa mi się kilka przykładów wziętych z życia nie tylko mojego😊 Jakkolwiek byśmy jednak na ten listopad nie patrzyli, to trzeba przyznać, że jest to miesiąc, kiedy jakoś tak bardziej chce się zadbać o komfort, o przytulność, o wypełnianie swojej strefy komfortu ciepłem – pożywienia, odzienia, światła. Większej mocy nabierają koce, świece, kubki z aromatyczną herbatą, filiżanki z kawą, lektury i jeszcze … spacery, bo natura też otula i rozgrzewa ciało i duszę. Tutaj na blogu skupiam się na włóczkowym zakątku, na otuleniu, jakiego dostarcza dzianinowa pasja.

Mam dziś do pokazania sweterek i komplet składający się z czapki i komina. Luźny sweterek zrobiłam dla siebie, a dodatki dla mojej przyjaciółki. Wszystkie te trzy rzeczy wykonałam z bardzo miłych i przytulnych włóczek, w kolorach mglistych i nieoczywistych, w szarościach i zieleniach. Dzianiny te powstały w ramach testów dziewiarskich, dla Reni Grabskiej @comfortzoneknits - Pulower Clairmont oraz dla Magdaleny Antolak @wloczkowy_chill - komplet Tenderness.  Wcześniej przez dłuższy czas nie brałam udziału w żadnych testach, nie chciałam wiązać się terminami ani też robić specjalnych zakupów, decyzję taką podjęłam podczas przeszukiwania zapasów do pewnego ciekawego projektu, okazało się, że żadna z włóczek się nie nadawała, były cieńsze, były grubsze…. i przede było ich dużo. Od tamtego czasu moje zapasy uszczuplały trochę, ja natomiast nabrałam apetytu na testowanie. Kliknęło gdy zobaczyłam zaproszenie Reni Grabskiej Comfort Zone Knits, znałam wzory Reni, perfekcję jej opisów, bardzo komfortowe terminy realizacji, a przede wszystkim wiedziałam że jej dzianiny dobrze się robi i jeszcze lepiej nosi. Nazwa Comfort Zone Knits nie mogła być lepiej dobrana! Sweterek Clairmont urzekł mnie swoją prostotą i ciekawymi detalami. Efekt miękkości dzianiny wzmacniało użycie dwóch nitek, w tym jednej moherowej. Było to pewne ryzyko, trochę obawiałam się moheru. W ubiegłym roku porozdawałam dzianiny z dodatkiem dropsowego Kid Silka, które po prostu mnie gryzły, Postanowiłam więc sprawdzić inne włóczki. Miało tu  więc także miejsce innego rodzaju testowanie – jak zareaguję na inną niż Kid Silk mieszankę moheru z jedwabiem. Sesia Vivienne okazała się dla mnie łaskawa, chodziłam już w tym swetrze i było miło😊 Jasno szary kolor Vivienne dobrałam do pięknego szarego merynosa ręcznie farbowanego Woolove Merino signle,   który kupiłam na pierwszych moich targach włóczkowych.

Pozostając w strefie komfortu drutowo włóczkowego postanowiłam poszerzyć mój repertuar dziewiarski o jeszcze coś nowego. Tym czymś okazała się zaprojektowana przez Magdalenę Antolak romantyczna, delikatna i oryginalna dzianina o pięknej nazwie Tenderness, czyli czułość. Połączenie dwóch różnych warstw dało zarówno ciepło jak i efekt estetyczny, trójwymiarowość i przyjemną miękkość. Sam wzór zachwycił mnie od pierwszego spojrzenia, dodatkowo doszło jeszcze odkrycie, że byłby to idealny komplet dla mojej przyjaciółki. Od roku jak nie dwóch zabierałam się za jakiś komin pasujący jej zarówno do granatowego jak i zielonego płaszcza, ale zawsze coś mi nie grało, jak nie wzór to kolor, a to błękit zdawał się zbyt płaski, a to zieleń za ciężka i nagłe przyszedł błysk i pewność, że to ma być  taka szarość z rozmytą zielenią właśnie w tym komplecie. Użyłam włókien najmilszych, tego samego co w sweterku Clairmont moheru z jedwabiem Sesia Vivienne oraz cudnej mieszanki alpaki, jedwabiu i kaszmiru Meme Yarns Billy and Jilly. Choć robiłam na odległość i na wyczucie trafiłam z rozmiarem i przede wszystkim z upodobaniami😊 

Pozdrawiam ciepło wszystkich odwiedzających, dbajcie o siebie i swoje strefy komfortu😊

Ps. Choć w tekście najpierw piszę o swetrze, a potem o komplecie, to prezentację  tych dzianin zaczynam od kompletu Tenderness, od zdjęć, które właśnie otrzymałam od Agaty, ależ to jest uczucie!  Tak więc w poście dzianiny pojawiają się zgodnie z kolejnością  powstawania, a pod tekstem zdjęcia  zgodnie z moimi emocjami :-) Kolory różnią się w zależności od  światła, tak jak w życiu, więc każdy z nich jest prawdziwy. 























wtorek, 21 października 2025

Czy zamykać drzwi za latem?

Jesień rozgościła się już u nas na dobre, na początku była smutnawa i deszczowa, teraz  nabrała malarskiego rozmachu, równoważąc chłód ciepłymi kolorami. Któż nie lubi tych jesiennych widoków? Taniec liści podrywanych przez wiatr, wirujących w powietrzu, unoszących się i opadających  pozostawia po sobie  złoty dywan, który zaprasza, by szuraniem zanurzyć się w tej chwili, zanim jesień nie zmiecie wszystkich kuszących szeptów i szelestów. Idąc dalej w te nastroje łatwo wyobrazić sobie ciąg dalszy, z ciepłym światłem świecy, gorącą herbatą i przytulnym kocem… Z lekturą i oczywiście  z całą tą puchatą menażerią włóczek, przecież to taka jesieniarska pasja! Lubię te klimaty, lecz nie zamierzam zapominać o letnich dziewiarskich przygodach.

Niektóre letnie dzianiny będą stale w użyciu, inne odłożę do następnego lata. Przygotowałam już miejsce w szafie na cienkie bluzeczki, torebki i kapelusze z rafii, ułożyłam je do zimowego snu, a czy będą tęsknić za latem, za lasem, a może za morzem… tego nie wiem i się nie dowiem…

Dwie rzeczy, które chcę dziś pokazać to torebka z rafii i skarpety. Łączy je to, że powstały latem i każda z nich była okazją by nauczyć się czegoś nowego.

W szydełkowej torebce zastosowałam nową dla mnie technikę wzmocnionego dna, polegającą na oplataniu sznurka. Dzięki tej metodzie dno jest twarde i stabilne, przede wszystkim jednak pięknie wygląda. Uświadomiłam sobie, że mój ulubiony kosz wykonany jest właśnie taką techniką, więc od razu wyobraziłam sobie kolejne kosze i pojemniki, które mogłabym kiedyś zrobić. Może. Sama torebka powstała jako drugie wcielenie dla szarej rafii ispia, pierwsze pokazywałam tutaj, była to torebka na drutach, która nie miała najszczęśliwszej formy, a poza tym wzór pelargonii zrobiony kombinacją oczek prawych i lewych przypominał raczej baobab niż pelargonię, więc bez żalu sprułam. Wiedziałam jaki kształt i jaką wielkość  miała mieć nowa torebka i podążałam za tą wizją. Zadowolona z dna kontynuowałam szydełkowanie torebki nie wiedząc jakie będzie wykończenie, a zwłaszcza jakie ma być mocowanie uszu. Kupiłam biały sznur, ręcznie przymocowałam go kawałkami taśmy, nie korzystałam  żadnych instrukcji, rozwiązanie przyszło samo, może wcześniej gdzieś to widziałam i zapadło mi w pamięci, a może wymyśliłam sama, nie wiem.

Druga dzianina - skarpetki „Bluszcz socks”  powstały w ramach testowania wzoru Agnieszki Dzikiewicz Krawczyk Instagram. Przepiękny, botaniczny wzór i możliwość poznania nowej techniki roosimine były bardzo kuszące. Nigdy wcześniej nie stosowałam tego w moich pracach i przyznam, że nawet obawiałam się trudności, bo patrząc na malarski efekt roosimine w innych pracach wydawało mi się to jakąś magią. Tymczasem poradziłam sobie dobrze, jeden krótki film instruktażowy przygotowany przez Agnieszkę był wystarczający, by wiedzieć jak pracować i o co w tym właściwie chodzi. Zrobiłam różowe skarpety z wrzosowymi wzorami, wykorzystując posiadane włóczki. Użycie włóczek o różnej grubości dało dużo więcej możliwych kombinacji kolorystycznych i co za tym idzie więcej przyjemności w dobieraniu kolorów, szukaniu odpowiedniego zestawienia. Niespodziewanie skarpetki dopasowały się do cieniutkiej, letniej spódnicy, teraz dopasowują się do innych rzeczy. Wełniane skarpety są dla mnie całoroczne, wspominałam już o tym kiedyś, że również latem sprawdzają się świetnie, a teraz zimą to już w ogóle można szaleć skarpetkowo!

To tyle na dziś, pięknego jesiennego czasu nam życzę. 

























czwartek, 2 października 2025

Żeby nie umknęło…

O czym myślę, kiedy biegam po stronach ze wzorami dziewiarskimi?* To zależy. Od sytuacji, od celu poszukiwań i od przeróżnych skojarzeń, których ścieżki wciąż się rozgałęziają.

Gdy zatrzymałam wzrok na tej białej, ażurowej dzianinie mój umysł wypełniły obrazy japońskiej estetyki, łączącej prostotę i harmonię. To zdjęcie zapraszało do podróży w odległe rejony, choćby tylko za pomocą drutów i włóczki. Było to kilka miesięcy temu, gdy razem z Anią szukałyśmy inspiracji na wiosenną dzianinę dla niej.

„Ten będzie następny! ” – powiedziała patrząc na projekt „Orgabits One Shawl”. Choć obydwie byłyśmy oczarowane tym wzorem, to przyznam, że trochę zaskoczyła mnie pewność Ani, gdyż wydawało mi się, że do następnego razu na horyzoncie może pojawić się wiele nowych, równie atrakcyjnych pomysłów. Minęła wiosna, a potem lato, a jednak ten japoński fenomen nie pozwolił o sobie zapomnieć i wróciłyśmy do wcześniejszego planu. Mimo bardzo prostej formy szala tworzenie tej dzianiny nie było ani trochę nudne, miało w sobie coś nowego, a nawet przygodowego, począwszy od wyboru przędzy aż po robienie zdjęć.

W oryginalnym projekcie sugerowana była włóczka bawełniana, ale obawiając się twardości samej bawełny, zaczęłam szukać jakichś mieszanek. Przygotowałam listę propozycji, były na niej włóczki znane i sprawdzone oraz coś całkiem nowego, mieszanka bawełny z włóknem sojowym Laines du Nord Baby Soft, poczułam jakiś błysk intuicji, że to byłby najlepszy wybór. Robić coś dla kogoś, z nieznanego, niesprawdzonego materiału to ryzykowne – wiedziałam o tym, a jednak miałam ochotę na eksperyment. Mało tego, postanowiłam nie szukać opinii o tej włóczce po internetach,  żeby się nie sugerować. Wysłałam listę wszystkich propozycji i choć każda z włóczek była świetna to Ania bez wahania postawiła na Baby soft! Złożyłam więc zamówienie i podekscytowana czekałam na przesyłkę. Moteczki miały piękny kolor, przypominający perły, zachwyciły mnie nienachalnym,  szlachetnym połyskiem i przyjemną miękkością. Zaczęłam nieśpiesznie przerabiać kolejne rządki, z których wyłaniały się coraz dłuższe ażurowe pasy.

A teraz trochę odległa niedziewiarska dygresja.

Jest coś takiego w estetyce kultury japońskiej, co sprawia że nas intryguje, zachwyca, skłania do zadumy, ta prostota, harmonia i asymetria.  Z przyjemnością odnajdujemy te wpływy w sztuce, w modzie, popularna jest japońska literatura. Dla mnie japoński fenomen polega na tym, że pod warstwą prostoty jest coś, co umyka, coś tajemniczego, i nie sądzę by chodziło tylko o nieznajomość tamtejszych realiów i kodów kulturowych. Wspomniałam o tym dlatego, że podobne odczucia jakie miałam podczas lektury japońskich powieści pojawiły się wraz z fotografowaniem szala. To coś co umyka…

Wcześniej wyobrażałyśmy sobie sesję zdjęciową szala w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, lecz póki co nie doszło to do skutku.  Wiadomo, dzianina to nie eksponat muzealny, lecz rzecz użytkowa, która powinna być używana. I tak w biegu różnych spraw umówiłyśmy się na spotkanie w kawiarni, dzień wcześniej postanowiłam jednak na spokojnie zrobić parę zdjęć dzianiny, i owszem powstało kilka, choć o mały włos nie doszłoby to do skutku z powodu deszczu.

Następnego dnia kawiarnia, w której byłyśmy umówione przedpołudniową porą była wypełniona po brzegi, szukając  innego miejsca i podziwiając wrześniowe kwiaty byłyśmy tak pochłonięte rozmową, że jakoś nie przyszło nam do głowy, by zrobić na ich tle zdjęcia dzianiny. To coś co umyka… Nadrobiłyśmy to w uroczej, maleńkiej kawiarni w towarzystwie kotów na plakatach, i zanim wystygła kawa** zrobiłyśmy klika zdjęć.

Ach, żeby nie umknęło, sprawdziłam opinie o włóknie sojowym, są świetne, mówi się o nim roślinny kaszmir.

 

Ps. Aluzje do japońskich powieści:

* Haruki Murakami „O czym mówię, gdy mówię o bieganiu”

** Kawaguchi Toshikazu - ”Zanim wystygnie kawa”