Realizowanie pasji wynika z
własnych wyborów, podjętych decyzji i konkretnych działań. Podoba mi się to, ja
wybieram, ja decyduję, ja kupuję, ja uczę się, ja tworzę, ja, ja. Jednak kiedy
rozwija się pasję można przekonać się, że to „ja” jest częścią większego
systemu. Owszem to ja wybieram, często dla siebie, w zgodzie z sobą, ale jednak
często dla kogoś, po coś, moją wiedzę i doświadczenie zawdzięczam wielu innym
ludziom. Rozwijając pasję umacniam relacje międzyludzkie, lepiej poznaję siebie
i poznaję nowe osoby. To jest coś wspaniałego, coś co daje mi wiele radości.
Cieszy mnie, gdy mogę dać innym trochę twórczej radości i realnego ciepła w
postaci dzianiny. Pasja dziergania ma oczywiście materialny włóczkowy wymiar,
zdawać by się mogło całkiem konkretny, łatwy do określenia, przewidywalny.
Zdziwilibyście się! To dżungla możliwości, wciąż niepoznana do końca. Ta sama
wełna cudowna w jednym projekcie w innym może okazać się krnąbrna i wredna,
czasem nitka z pozoru szorstka w dzierganiu staje się uległa, a w samej
dzianinie rozkwita. W mojej podróży z drutami doświadczyłam wielu przygód,
często ponosiła mnie dzika radość, ale i niejeden raz musiałam zawracać z drogi.
Warto było, dzięki temu nauczyłam się całkiem sporo, na dobre oswoiłam wiele
technik, które niegdyś wydawały mi się przerażająco trudne. Realizując różne
projekty poznawałam nowe przędze i przy okazji udomowiłam sporo gatunków
włóczek.
Zdawać by się mogło, że teraz po
omacku mogę poruszać się w gąszczu pomysłów i inspiracji, naturalnie w zakresie
swoich możliwości. Z pewną taką śmiałością podchodzę do nowych projektów, wiem
jednak że nawet na znanym gruncie mogą pojawić się niespodzianki, toteż zawsze
potrzebne są uważność i skupienie.
Moja ostatnia przygoda dziewiarska
ma za sobą dwa przełomy, jeden związany z włóczkami, drugi z warunkami
atmosferycznymi. Wiadomo, że na pogodę nie mamy wpływu, nawet nieodległe prognozy
nie zawsze się sprawdzają, ale i w świecie włóczek działają dziwne żywioły.
Stadko młodych motków w kolorze
koralowym wydawało mi się idealne na nowy sweter zaprojektowany przez Elaine
Welsh z WoolyCottage. Nabrałam oczka łącząc dwie różne włóczki, zrobiłam próbkę idealnie
pasującą do wymogów projektu i ochoczo przystąpiłam do pracy. Cieszyły mnie
stonowane i zarazem żywe barwy oraz lekkość dziergania. Z przyjemnością
czytałam staranny i pięknie opracowany opis swetra Albatross, wchodziłam w
każdy załączony link, bardziej z ciekawości, czy robię tak samo niż z potrzeby
instruktażu. Zazwyczaj dziergam tak jak zostałam dawno temu nauczona, ale
proces ten nie został według mnie zakończony, wciąż uczę się nowych rzeczy i
bardzo wiele wciąż przede mną. Rozwijam warsztat bazując na utrwalonych
nawykach, a te jak wiadomo mają ogromną siłę. Co jakiś czas lubię zweryfikować
te nawyki, przyglądnąć się swojej pracy z boku. Doskonałą okazją do tego jest
udział w teście dziewiarskim. Już sam fakt zobowiązania się co do terminu jest mobilizujący,
jednak najważniejsze jest dzielenie wspólnej pasji i skupienie na własnej
pracy. Jak już wspomniałam, zaczęło się lekko, gładko i przyjemnie, pierwsza
przymiarka podtrzymała ten stan. W pewnym momencie spostrzegłam, że jednej z
włóczek trochę za szybko ubywa, nie martwiłam się jednak, bo miałam jakiś
zapas, a gdyby i tego było mało mogłam dokupić parę motków dostępnej i
popularnej marki. Dziergałam więc na
luzie, aż przyszło mi zmienić motek, a że był on z innej serii farbowania to
poniżej pasa pojawiła się wyraźna różnica. Jeszcze nie płakałam. Mogłam
zastosować metodę naprzemiennego łączenia różnych nitek, nawet spróbowałam
robić tak rękaw, było to jednak zbyt męczące. Miałam nadzieję, że motki które
zdecydowałam dokupić będą takie jak zrobiona już część swetra. Czekając na
dostawę przesyłki, którą spowolnił żywioł handlowy „black Friday” uświadomiłam
sobie, że nie mam planu B. Gdybym robiła ten sweter tak sobie zwyczajnie bym go
zostawiła. Ale test to termin, zatem od nowa zaczęłam buszowanie we własnych
zapasach i zadziwiająco szybko znalazłam nowy zestaw włóczek, które od dobrych
paru lat wylegiwały się w szafie. Puszystą wełenkę z delikatnym połyskiem każdego
roku zamierzałam zamienić na sweter, pomysły się zmieniały, a precel leżał i
czekał. Wreszcie przyszła jego pora, do tej wełenki dodałam ultracienką
niteczkę ze szpuli i zaczęłam Albatross od nowa, tym razem w błękitach. A róż?
Cóż, musi poczekać na swój moment, na właściwy projekt, może letni ze względu
na sporą zawartość bawełny. Cała ta zmiana ta wyszła swetrowi na dobre, bo z
nowych włóczek powstała dzianina dużo milsza i lżejsza. Może też taka jest
natura tych moich włóczek, że potrzebują długiego czasu inkubacji. Jeśli o mnie chodzi
to nie boję się zwrotów akcji, nawet jeśli towarzyszy im spora dawka
adrenaliny. Jak napisałam wcześniej podczas pracy nad Albatrossem zaskoczyły
mnie dwie rzeczy, włóczka i pogoda. Udało mi się przed terminem skończyć sweter
i zostało jeszcze ostatnie ważne zadanie czyli wykonanie dobrych zdjęć. Na tym
etapie kluczową rolę odegrała pogoda. Przygotowałam się do sesji plenerowej jak
umiałam, ubrałam pod sweter dwa długie rękawy, ciepłą spódnicę. Zdjęcia nie
wyszły źle, nawet zostały skomplementowane przez projektantkę, ale mnie jakoś
nie dawały one spokoju. Z mężem zaaranżowaliśmy na szybko tło i powstało kilka
zdjęć, na których nie kulę się z zimna.
Dziękuję serdecznie Elaine za
zaproszenie do testu, a wszystkim testerkom za sympatyczną współpracę i dobrze
spędzony czas. A oto mój Albatross.