Im lepiej przygotowany plan tym
łatwiej się go realizuje, nie zamierzam polemizować z tą prostą zasadą, bowiem
sprawdza się ona na wielu polach. Zdarza się jednak i to wcale nie tak rzadko,
że coś potoczy się inaczej, zmienią się okoliczności, możliwości, potrzeby i
wiadomo już, że nie wyjdzie, tak jak wcześniej się zakładało. Co wtedy?
Zostawić, zapomnieć i iść dalej, czy może ubolewać, jakaż to szkoda, że się nie
udało. Zanim przedstawię trzecią opcję zatrzymam się na chwilę przy tej
drugiej, przy tym żałowaniu. Zaczęłam się zastanawiać jak to jest, czego
naprawdę człowiekowi szkoda, czy tego niezrealizowanego idealnego planu jako
takiego, czy może raczej swojego niespełnienia. Przykro mi, że „to” nie
wyszło, czy raczej przykro, że „mnie” to nie wyszło. Różnica z pozoru
niewielka, lecz dla ego dość istotna. Zostawmy jednak niuanse i wróćmy do tej
chwili, gdy okazuje się, że jednak plan nie wyjdzie. Wtedy można go po prostu zmodyfikować,
uwzględniając to, co niesie życie, coś dodać, coś ująć, zmienić kierunek,
gdzieś docisnąć, gdzieś poluzować. Takie podejście pozwala zachować równowagę w
swoich działaniach. Gdy zastanawiam się nad słowem „równowaga” wyobrażam sobie
raczej balansowanie, stały ruch, czasem drżenie. Nie stawiam więc solidnych pomników
tym planom, co nie wyszły, nie utwardzam ich żalem, a zwyczajnie zostawiam je w
czasie przeszłym niedokonanym i niekiedy tam zaglądam by wydobyć jakiś element
do nowych projektów, a przy okazji przypomnieć sobie lekcje i za nie
podziękować.
Po tym nieco filozoficznym
wstępie pozwolę sobie na przedstawienie przykładów z mojego dziewiarskiego
życia. Będzie o planach niespełnionych, pozmienianych i jednej dużej pomyłce. Zapytacie
po co się tym zajmować? Na pewno nie po to by się użalać, skarżyć, ani też nie
po to by chwalić się słabościami albo je wyśmiewać, choć uśmiechnąć się na
pewno warto. Napisałam ten post po to, by zdystansować się do pewnych rzeczy i
wyciągnąć wnioski. Kto wie, może dla
kogoś z czytelników będzie budujące takie spojrzenie, uznające również
niespełnione plany, potknięcia i błędy, które wcale nie hamują radości rozwijania pasji. Nie wiem czy to przypadek,
ale gdy już zdecydowałam się pokazać te słabsze momenty poczułam przypływ
energii twórczej i najchętniej już chwyciłabym za druty. Ale wstrzymam się
jeszcze, post dokończę, bo kto wie czy ten zapał do nowych planów nie jest
ukrytą pokusą by dać sobie spokój i nie skończyć zaplanowanego tekstu😉
Ilustrowanie tematu zacznę od
rzeczy największej pod względem wielkości dzianiny i rozmiaru błędu. Pisząc o
mojej dziewiarskiej pasji nigdy nie ukrywałam potknięć czy błędów, ale takiej
pomyłki, żeby zniszczyć cały sweter to w historii tego bloga nie było. Doprawdy
nie wiem skąd przyszedł mi do głowy pomysł, żeby ułatwić sobie życie i po
ręcznym upraniu, odwirować w pralce, na maksymalnie obniżonych obrotach,
jakżeby inaczej. Nigdy wcześniej takich rzeczy nie robiłam. Może wirujące wzory
na swetrze tak na mnie podziałały, może pogoda niesprzyjająca suszeniu, nie
wiem. Z pralki wyjęłam nadal mokry, ale zupełnie odmieniony sweterek,
sfilcowany, zmniejszony. Nie płaczę, choć oczywiście trochę mi szkoda i tego
swetra i mojego czasu, ale trudno. Sweter ten trochę mi posłużył, czas jego
minął, teraz być może nada się do ocieplenia jakiegoś ula😊Dla
zdjęcia porównawczego „przed i po” jakoś
udało mi się wcisnąć w ten sweter, ale sfilcowanie to nie tylko pomniejszenie
rozmiaru, dzianina staje się szorstka, zbita i twarda jak zbroja. Plusem tej
przygody jest bezcenna lekcja, by tak brutalnie nie traktować rękodzieła.
Zamykając temat zanurkowałam do archiwum bloga by odnaleźć post z tym swetrem i
jakież było moje zdziwienie gdy przeczytałam tytuł „Wirujący sweter” (klik)! Wirujący
sweter zakończył swój żywot poprzez niefortunne odwirowanie, czyż to nie
zabawne?
Drugi wątek to niespełnione plany
czapkowe. Jakoś tak wyszło, że nie wyszło mi w tym sezonie z czapkami, choć miałam
niejedno nakrycie głowy wydziergać dla siebie, dla męża, dla syna, dla wnuczki…
Właściwie to dla męża jedną czapkę zrobiłam, z cudnego merynosa, miękkiego i
lekkiego, przelewającego się w dłoniach jak woda. Wzorem patentowym, o którym
powiedzieć, że jest niezbyt zwarty to nic nie powiedzieć. Czapka nawet na
tęgiej głowie jakby omdlewa i zmierza do bezwładu. Pasowałoby to spruć od razu
i ścieg inny wybrać albo dodatkową nitką wzmocnić, a tymczasem mąż czapkę
polubił bardzo i nosi ją chętnie, nie zważając na moje dziewiarskie
zawstydzenie. Gdy idziemy razem przypominam sobie to piękne powiedzenie, że
miłość nie jest patrzeniem na siebie tylko w jednym kierunku. Mimo to
mimowolnie kątem oka nawiązuję kontakt z tą czapką i ….z długim westchnieniem
odpowiadam wiem, wiem…😊
Na zakończenie maleńkie mozaikowe
dzianinki - etui na telefon z opracowanym przeze mnie wzorem. Wymyśliłam prosty
wzór, ale okazało się, że w wykonaniu wcale takie proste to nie jest. Na
szczęście przy takim rozmiarze dzianiny po prostu zaczęłam jeszcze raz i druga
wersja wyszła lepsza, z wyraźniejszym wzorem klucza.
I to tyle na dzisiaj, pozdrawiam
serdecznie do następnego razu😊