W kronikach blogowych mottozmotka pojawiają się kolejne dzianiny spadające z drutów, z różnych powodów nie zawsze dzieje się to zgodnie z kolejnością powstawania. Rzecz zrobiona jako prezent najpierw musi dotrzeć do nowego właściciela, a w przypadku testu poczekać na datę premiery danego projektu. Poza tym każda dzianina przed publikacją jest fotografowana, a to wymaga czasu, światła, pogody i w ogóle sprzyjających warunków. Choć to wszystko jest dość absorbujące nie narzekam. Podoba mi się cały ten proces, dynamiczny, nie zawsze przewidywalny. Czasem próbuję go ujarzmiać, innym razem daję się ponieść i puszczam wodze wyobraźni. Pisanie jest czymś, co pozwala połączyć jedno z drugim, dyscyplinę i fantazję. Wracam więc z moim abecadłem, przyszła kolej na „k”. Od tej litery często zaczynam poszukiwania w Internecie, gdy chcę pooglądać na anglojęzycznych stronach rękodzieło zrobione na drutach, wpisuję knit albo knitting i otwiera się przede mną kolorowy kalejdoskop dzianinowych możliwości.
Kardigany, kamizelki, kominy, kubraczki, kokony, katany, kiecki, kopertówki, koce, kapcie, kapelusze – to wszystko i dużo więcej można zrobić na drutach. Z różnych materiałów i na różne sposoby. Zawsze coś przykuwa uwagę na tyle mocno, że ręce już się palą do dziergania, tylko z czego? Jeśli we własnym dzianinowym królestwie z kuframi pełnymi włóczek nie ma akurat tej potrzebnej albo bardzo upragnionej wchodzi się w kolejny krąg – kuszenie, kalkulacja, kasa, kupowanie, a na końcu kurier, choć ostatnio częściej paczkomat.
O ile oglądanie dzianinowego rękodzieła porównuję do kalejdoskopu - fascynującej zabawki ze zmieniającymi się obrazkami to już wybór projektu i rozpoczęcie pracy nad własną dzianiną przypomina mi karuzelę, nie jest już tylko biernym oglądaniem, ale czymś porywającym, dynamicznym, co daje wiele radości, ale trzeba mocno się trzymać i ufać swoim dłoniom. W dzierganiu końcowy efekt nie zawsze jest przewidywalny, czasem zamiast kapitalnej kreacji wychodzi jakaś karykatura, koszmar, klapa. Ale to jeszcze nie katastrofa, zawsze można spruć i poprawić.
Kalejdoskop i karuzela kojarzą się z lekkością, zabawą, jednak dziewiarski los to także wiele godzin spędzonych w kopalni. Co ciekawe, w tych kopalniach pełnych pomysłów, inspiracji i wiedzy czas mija szybko i bardzo miło, choć chciałoby się wchodzić w kolejne zakamarki to jednak trzeba wracać na powierzchnię. Żeby to zajęcie miało sens konieczne są konkrety, począwszy od włóczki po skończoną dzianinę.
Dzianinowa pasja łączy się u mnie ze skłonnością do kolekcjonowania, lubię te moje zbiory wzorów, akcesoriów, drutów, włóczek.
Chętnie kończę zaczęte projekty, choć nie zawsze od razu i nigdy za wszelką cenę, gdy nie widzę sensu wolę zrezygnować. Czasem muszę jakąś rzecz odłożyć na dłużej. Koc z kolorowych kawałków łączonych od razu, zbyt duży i ciężki na letnie dzierganie dopiero po wielu miesiącach wraca do łask. Postawię w kącie kosz i będę kontynuować dzierganie, kombinując w jakich kolorach dobierać kolejne kwadraty. Kiedy koniec? Nie potrafię przewidzieć, bo mój dziewiarski kalendarz jest dość gęsto zapełniony, czasem coś pilnego wpada przed kolejkę, a ten koc to taki projekt długodystansowy, robiony w międzyczasie, równolegle z innymi dzianinami. Żeby wszystko jakoś ogarnąć robię notatki, bardziej szkice i plany niż szczegóły techniczne . Korzystam z kajetu, wygranego w ubiegłym roku w konkursie organizowanym przez krakowski sklep z włóczkami. To przypomina mi, że mam jeszcze niezrealizowany kupon wygrany niedawno na innym dziewiarskim wydarzeniu a także o tym, że dzięki tej pasji nawiązuje się nowe kontakty koleżeńskie.
Niemało tych kategorii na literę „k”. Która z nich jest dla mnie kluczowa? W zasadzie każda, ale szczególnie kocham kolory i to z wzajemnością, tak myślę, a bardziej czuję. Sam wybór koloru włóczki jest przyjemnością, a już kwestia zestawiania różnych barw to naprawdę emocjonująca przygoda. Mam wrażenie, że kolory dobierają się same, doprawy nie wiem co się takiego dzieje pomiędzy moim wzrokiem a paletą motków, zestawiam je razem, patrzę i po prostu czuję, że dobrze im razem, że to jest właśnie to.
Od pewnego czasu moje zapasy traktuję nieco inaczej niż wcześniej, motki włóczek traktuję jak farby. Nie są to jakieś materiały, które muszę przetworzyć, zużyć czy zutylizować, tylko rozmaite możliwości. Oczywiście przewiduję wstępnie jakieś przeznaczenie dla włóczki, kłębek wełny jest potencjalną czapką, ale nie przywiązuję się specjalnie do tych planów.
Czasem impulsem do wydziergania czegoś jest sam kolor lub pomysł na jakieś zestawienie. Tak właśnie było ze sweterkiem dla Karola. Z wielkim zapałem zabrałam się za ten męski sweter w małym rozmiarze, w beżach, szarościach i błękitach. Co do kolorów byłam pewna, że pasują i do siebie i do mojego wnuka. Zastanawiałam się tylko nad fasonem, w końcu wybrałam polo, z rękawem wrabianym metodą continuos, do końca nie wiedziałam czy się uda, bowiem robiłam na oko. Robiłam bezszwowo, od góry, oczka dołu i rękawów zamykałam igłą, na końcu dorobiłam plisę i przyszyłam guziczki. I taki oto wyszedł sweterek dla Karola.