Moje pierwsze skarpety! Wyczekane,
wydziergane, własnoręcznie zrobione, oto one.
Zastanawiam się jednak, na ile
mijam się z prawdą nazywając je pierwszymi. Kiedyś dawno temu skarpetki
zrobiłam. Nieścisłości w dziewiarskiej biografii mogłabym usprawiedliwiać
słowami starej piosenki - „każda miłość jest pierwsza”, ale wtedy to nie były
jakieś miłosne uniesienia.
Gdy jako dziecko uczyłam się
robić na drutach, musiałam też zaliczyć skarpety. Niespecjalnie mnie to kusiło,
a mama naciskała. Na pięty. Trzeba nauczyć się formowania pięty. No dobra,
nadziubałam się i jakoś opanowałam ten
klin, też mi coś, tyle zachodu dla zwykłych skarpet. W każdym razie miałam to z
głowy, i to na bardzo długie lata.
Zaraz potem wydziergałam sobie getry w grubej
wełny, kolorowe, z żakardowym wzorem. Dumna byłam z nich ogromnie, ale już
pierwszego dnia przekonałam się, że są niepraktyczne. Aby zaprezentować ogrzewanie
części nóg, trzeba było inne fragmenty kończyn narazić na marznięcie. Tamtych
swoich skarpet nie pamiętam, ale na pewno były noszone, niezauważalnie,
zwyczajnie, w końcu znoszone i zniszczone jak wiele innych, podobnych. Z
niefarbowanej owczej wełny, którą uprzędła moja babcia. Wtedy moim podejściu do
skarpet nie było szalonych uniesień, zwykła rzecz, nawet znój, tylko tyle. A
teraz budzi się taki sentyment, który ogrzewa serce mocniej niż najcieplejsze
dzianiny. Myślę o mojej mamie wciąż dziergającej skarpety i o babci, która od wielu
lat już nie przędzie żadnej wełny. Choć w życiu powstało już całkiem sporo
nowych wątków, to we mnie ciągle jeszcze
przędzie się ta nić, która łączy mnie z przeszłością. A swoją drogą zastanawiam
się, co stało się z babcinym kołowrotkiem.
Gdy po latach wróciłam do
dziergania i zachłannie rzucałam się na kolejne możliwości, to jednak skarpety
zawsze pozostawały poza obszarem mojego zainteresowania. Nie żeby mi się nie
podobały, wręcz przeciwnie, ale wiadomo było, że przecież skarpet to ja robić
nie będę. Trudne, pracochłonne, kiedy ja bym na to znalazła czas. Uparte
przekonanie z czasem zaczęło się kruszyć i nie wiadomo kiedy zamieniło się w
pragnienie wydziergania skarpetek. Gdy na zmarznięte stopy naciągałam skarpety
zrobione przez mamę myślałam, że już chyba pora na własne. W każdym razie plan
się umacniał– zrobię na pewno. Mijała kolejna zima i dalej nic, zachwyty nad
projektami innych dziewiarek wzmacniały moje postanowienie, ale też trochę onieśmielały.
Brakowało mi jakiegoś impulsu. I pojawił
się wreszcie, w najlepszym chyba momencie. Bodźcem do wcielenia w życie skarpet
stało się listopadowe zadanie w ramach wyzwania z Kamilą Wojciechowską – Jeden motek,
wykończ zapasy, odczaruj angielski. Z
przyjemnością nabrałam na druty miękką wełnę Scheepjes Our tribe w kolorze 968 –
o wymownej nazwie Happy ind red. Szukałam prostego ażuru z niewielkiej liczby
oczek, wybór padł na ścieg „wodospady” – coś w sam raz na moją dziewiarską ekspresję.
Kryzys pojawił się za kostką przy zbyt
nagłym przejściu kolorów, już miałam rzucić to w kąt, nawet poszłam wyszukiwać
innej wełenki, ale wieczorem uznałam, że przecież nie muszą być identyczne i wróciłam
do dziergania. Wyszło nieźle. Wełna super miękka i miła, nawet kolor grzejący,
niech no tylko dopadnie mnie znów przeziębienie to wskakuję do łóżka w nowych
skarpetach. Albo i bez przeziębienia, nie wywołujmy wilka z lasu.
Potrzebuję też mocniejszych
skarpet, takich do ćwiczeń, gdy podłoga zimna a buty niewskazane. Przekonawszy
się, że skarpety robi się szybko i przyjemnie, szukam odpowiedniej wełenki,
najlepiej w jakimś żywym kolorze. Zamiast szaleć z resztkami, bawić się w
wesołe paski, tym razem wybrałam wersję jednobarwną. Mam taką wełnę z odzysku, w ilości „wystarczy na sweter”, w kolorze
wściekle turkusowym, zbyt ciężkim dla dzieci, zbyt krzyczącym dla dorosłych, a dla
każdego zbyt gryzącym. Za to na skarpety – fantastyczną. Skorzystałam z wzoru „Entwined House Socks for Ladies” Margaret MacInnis, z
którego nauczyłam się wzmocnionej pięty, z opisem dojechałam do pięty a resztę
już robiłam trochę z opisu Kamili, trochę na oko.
Moje pierwsze skarpety, trochę
ich jest, pierwsze wydziergane dawno temu i pierwsze w nowej erze mojego dziergania,
a za raz po nich drugie. Chwila, przecież w czerwcu zrobiłam też stopki, jakby
nie było to też rodzaj skarpet. Kończę więc, by nie pogubić się w tym
wyliczaniu co było pierwsze, co ostatnie… Jedno wiem na pewno, skarpety to
fajna sprawa, a sądząc po ilości zdjęć wygląda na to, że i obiektyw je polubił…