W dzieciństwie lubiłam rysować różne królewny, damy i księżniczki we
wspaniałych sukniach. Zależało mi, żeby były piękne. Względów praktycznych w ogóle
nie brałam pod uwagę, nawet nie przychodziło mi to do głowy. Mimo to postaci na
rysunkach wyglądały na zadowolone, na pewno żadnej z nich nie było zimno w
odsłonięty dekolt, gumka nie upijała w
pasie, ani nie drażniła ostra metka. Jeśli już miała pojawić się jakaś
nerwowość i pośpiech za pięć dwunasta, to tylko po to, by doprowadzić do
odmiany losu Kopciuszka. Żyli długo, szczęśliwie i pięknie, co było do
udowodnienia. W każdym kolejnym rysunku być może lepiej się uda wyrazić doskonałość tej materii, która harmonijnie
łączy piękno i dobro. W tamtym czasie do dziecięcej głowy jeszcze nie dotarł
prosty podział na ducha i materię. Wiadomo, że duch tylko wtedy może zrobić
jakieś wrażenie gdy przyoblecze się w materię, chociażby w podarte
prześcieradło.
Z biegiem czasu zmieniły się stroje postaci zapraszanych do mojej
wyobraźni. Bogate suknie i klejnoty zastąpiły ubiory siermiężne, czasem nawet łachmany. Dla młodzieńczego
umysłu właśnie one wyrażały szlachetność, a prostota i ubóstwo były idealną
ramą dla wewnętrznego bogactwa, jak płaszcz Raskolnikowa czy tobołek księcia
Myszkina. Księżniczki i lale mogłam rysować młodszym siostrom, czując jeszcze
tamtą radość, ale raczej ciągnęło mnie do innych rzeczy. W literaturze
odkrywałam idee, wczuwałam się w udręki bohaterów, lekceważąc zawarte na tych
samych stronicach opisy sukien, garderoby i porcelany. Nie była to jednak
pogarda ani odrzucanie piękna materii. W drodze do teatru czy do biblioteki z
przyjemnością spoglądałam na wystawy sklepów jubilerskich, na eleganckie
manekiny w witrynie domu towarowego i na spływające wielobarwną tęczą pasma
tkanin w tekstyliach. I choć czasy były dość zgrzebne zawsze coś zachwyciło lub
przynajmniej przykuło uwagę. Lubię moje miasto, czasem mam wrażenie że robi się
coraz piękniejsze, a choć coraz trudniej tu oddychać to ciągle jeszcze jest mnóstwo
miejsc gdzie można wdychać piękno. Pod tym względem jest dobry klimat i to się
czuje, nawet podczas krótkiego spaceru przez Rynek i Stare Miasto. Płynie Wisła
i czas płynie, zmienia się miasto i literatura, zmieniam się ja i moja osobista
narracja. A wracając do ostatniego spaceru to odniosłam wrażenie, że odkąd
miasto stało się globalną wioską wystawy sklepowe już nie są tak magnetyczne. Z
daleka widząc logo sklepu wiadomo czego można się po nim spodziewać, jaki
towar, jaki odbiorca, jakie ceny. Zauważyłam też, że mamy wiele różnych banków
w centrum miasta, wszystkie mają bardzo podobne reklamy, głównym motywem są ludzkie
głowy w liczbie od jednej do trzech, z uśmiechem świadczącym o szczęśliwym
życiu i o najwyższym poziomie usług stomatologicznych.
Reklamy te jednak nawet na chwilę nie zatrzymują przechodniów, nikt nie zastyga
w niemym zachwycie i ludziom nie grozi, ze jakaś żądza lub niewinna ciekawość
wciągnie ich do środka. Widocznie wcale nie o to chodzi, a banki prosperują
świetnie i jak siła przewodnia przypominają o tym mieszkańcom i turystom.
W klimat miasta na dobre wrosły już okolicznościowe stragany, które
same z siebie są własną reklamą. Przyciągają ludzi, wzbudzają ożywienie i
dziecięcą radość, działają na zmysły i poruszają ducha. Uwielbiam stragany z
rękodziełem, w naturalny sposób porywają mnie, wciągają i przepadam, po prostu.
Ostatnio spacerując przez miasto zauważyłam jedną witrynę z nieznanym
szyldem, zagapiłam się, zachwyciłam i poczułam tak jak dawniej. Wystawa wyglądała
jakoś odmiennie, świeżo, nowocześnie a zarazem bardzo zwyczajnie. Jak wynikało
z szyldu był to sklep z kaszmirem. To co zobaczyłam za szybą stanowiło połączenie
luksusu i ciepła, elegancji i swojskości. Manekiny zastygłe w nienagannych i
nieco nonszalanckich pozach sprawiały wrażenie bardzo zadowolonych z tego, że
zadbano zarówno o piękno jak i wygodę.
I choć wystawione towary były raczej monochromatyczne wydawały się
ciekawsze niż cała pstrokacizna w innych odzieżowych sklepach.
Nie przypadkiem zachwycił mnie ten sklep z kaszmirem. Zatrzymałam się
tam dłużej dlatego, że na moich drutach dział się wtedy sweterek z kaszmiru. Miękki, ciepły, z lekkim puchem, który nie
drażni ani trochę. Powstawał długo, na cieniutkich drutach. Przed nadejściem
wiosny zdążyłam ubrać go kilka razy i zawsze gdy po niego sięgałam zaskakiwała
mnie jego lekkość i delikatność. Oto i on.