środa, 18 marca 2020

Ażurowy abażur, nie żartuję.

W dziwnych czasach nawet dziennik dziewiarki jest trochę inny, nie chce się wpasować w dotychczasowe ramy. Nie porywam się na ambitne projekty i nie spisuję dziejów dzianin dziwnych. Dziergam ostatnio proste formy, a one dostarczają mi nieoczekiwanych wrażeń.

Oczywiście każda rzecz jest inna, powstaje z innej przędzy, z innego wzoru, w innym czasie, o każdej mogę coś napisać, i tak powstaje  ten blog, trochę konkretu, trochę skojarzeń dowolnych. Zawsze jednak punkt wyjścia stanowi jakaś dzianina, to wokół niej snuję rozważania.

A dziś w temacie dzianinowym nieco inaczej, pokazuję jedną rzecz, a więcej czasu poświęcam innej, nieskończonej i niefotografowanej.

Gdy pewnego popołudnia sięgnęłam po druty z nadzieją na dobrze znany stan lekkiego odprężenia i przyjemne poczucie sprawczości stało się coś wręcz przeciwnego. Praca, której poświęcałam wiele wolnych chwil od stycznia, czyli patchworkowa narzuta z resztek włóczek to rzecz technicznie dość prosta. Wydawało mi się, że będzie przybywać sama i ani się obejrzę a powstanie kolorowy pled i puste przestrzenie w miejscach po zapasach. Chociaż nie bałam się śmiałych zestawień to jednak moje poczucie koloru nie pozwalało na miksowanie włóczek „jak leci”. No i zaczęły się schody. Mogłam ułatwić sobie sprawę nowym zakupem, ale byłoby to sprzeczne z pierwotnym pomysłem.

O każdej wykonanej ręcznie pracy można powiedzieć, że jest niecodzienna, ale pod tym określeniem może ukrywać się zachwyt,  zazgrzytanie zębami albo tylko lekkie uniesienie brwi.  Takie reakcje to nie tylko ocena gotowego wytworu, one pojawiają się jeszcze przed powstaniem dzianiny, wyobrażam sobie projekt, wzór, łączę kolory i albo podążam za pomysłem albo się z niego otrzepuję.  Czasem to drugie rozwiązanie wchodzi w życie później, gdy już jest więcej dzianiny. Wtedy trochę boli.

Dziergając któryś kolejny kwadrat zdałam sobie sprawę, że mam za mało materiałów na harmonijne zestawienia kolorów,  odłożyłam więc tę  pracę. Gdy jednak pojawiła się ochota na dzierganie znów zajęłam się patchworkiem. Robiłam właśnie czerwony kwadrat i z całą jasnością uświadomiłam sobie że nie mam już zapału do tego projektu. Straciłam entuzjazm, ale nie straciłam serca, wiec co dalej? Odłóż to, podpowiedziała mi Weronika i tak też zrobiłam. Nie schowałam zrobionych kwadratów zbyt głęboko.  Po prostu odłożyłam, jednocześnie dając sobie przyzwolenie na inne projekty. Myślę, że kiedyś do tego patchworku wrócę, niewykluczone, że po kolejnym przeglądzie stanu posiadania jakiś zaplanowany i nie zrobiony jeszcze sweter idealnie uzupełni jego kolorystykę.

Z okazji tego wspomaganego olśnienia, żeby nie robić nic na siłę,  postanowiłam pokazać zrobiony na drutach abażur do starej, sprawnej jeszcze lampy. Już dobrych parę lat temu stan zużycia papierowego klosza przypominał kloszarda, nie wysłałam go jednak na śmietnik, tylko do piwnicy. Gdy okazało się, że właśnie tego typu lampa jest potrzebna zaproponowałam właśnie ten egzemplarz, choćby na okres przejściowy. Wystarczyło tylko kupić taki sam abażur, niestety nie było to możliwe, w tym samym sklepie były wymienne klosze w różnych kształtach i rozmiarach, ale żaden nie nadawał  się do naszej lampy.

Zrobiłam więc ażurowy abażur z nieregularnej bawełny. Dobieranie włóczki, ściegu i samo dzierganie było miłym doświadczeniem. Po przymocowaniu góry okazało się, że światło bezpośrednio z żarówki jest zbyt ostre i trzeba go czymś rozproszyć, wstawiłam więc warstwę białego bristolu. Nie jest to idealna forma, ale jeśli ktoś zechce to poprawić nie będę zabraniać, a nawet chętnie pomogę, w części dzianinowej ma się rozumieć.
A oto abażur, w świetle dziennym oraz wieczorową porą z zapaloną żarówką. 








czwartek, 12 marca 2020

Zmagania z czerwienią

Wyrazistość czerwieni mocno kontrastuje z moim dzisiejszym stanem jakiegoś rozproszenia, braku skupienia i niepewności. Jednocześnie intensywność tej barwy działa mobilizująco.

Uznałam, że czas by wreszcie na blogu pojawiła się spódniczka wydziergana jeszcze jesienią, a obiecana ubiegłej wiosny. To, co najbardziej kojarzy mi się z tą dzianiną to fakt, że trudno ją pokazać. Czerwień jak wiadomo jest kolorem trudnym. Poczułam to już na etapie poszukiwania włóczki w odpowiednim odcieniu. Dzięki temu, że przed zakupem skorzystałam z próbek to przeżyłam szoku porównując zdjęcie z oryginałem. Za przy fotografowaniu skończonej spódniczki widziałam zupełnie niepodobne do czerwieni barwy, jakieś przepalone róże i frustrujące fuksje. Tyle narzekania. Na szczęście pozytywów jest więcej. Wymienię tylko trzy.

Po pierwsze - spódniczka wygląda lepiej w realu niż na poniższych zdjęciach.

Po drugie – dziergało się ją bardzo przyjemnie. Choć nierzadko robiłam z gotowych projektów, to jednak zawsze więcej radości sprawiało mi to co sama wymyśliłam, nawet proste rzeczy. Edytka nie chciała żadnych warkoczy ani wyrazistych ściegów, ja z kolei wiedziałam że powinien to być jakiś elastyczny wzór. Zawsze bardzo lubiłam etap dobierania ściegu do dzianiny, przeglądania książek, plików, czasopism. Gdy już wybrałam ten ciekawy ścieg zaczęłam dzierganie, elastyczny początek sposobem włoskim, potem całość w okrążeniu, czyli oczywiście bezszwowo i zakończenie igłą.  Spódniczka po pewnym czasie okazała się trochę luźna w pasie, więc dorobiłam taki koralikowy pasek.

Po trzecie – może nawet najważniejsze spódniczka jest wygodna i często używana. Świetnie wygląda i do bluzek i golfów. Prosty fason dobrze się sprawdza, a wybrany odcień czerwieni pięknie komponuje się z kolorami, które moja synowa lubi.

Tak się złożyło, że ta spódniczka nie miała specjalnej sesji zdjęciowej, została sfotografowana „przy okazji” i to po paru miesiącach użytkowania.

Tylko ostatnie zdjęcie powstało tuż po wydzierganiu, dobrze widać zastosowany ścieg. 








czwartek, 5 marca 2020

„Babciu, pobaw się ze mną”

Kiedyś nie przyszłoby mi nawet do głowy, że bycie babcią przyniesie tak głębokie, dobre doświadczenia. Tak naprawdę w ogóle o tym nie myślałam. W czasie studiów usłyszane na wykładzie zdanie o tym, że wnuki są sukcesem genetycznym zabrzmiało dla mnie nie mniej egzotycznie niż wyprawa na wyspy Trobrianda. To wszystko było tak odległe.

Gdy przychodziły na świat moje dzieci to  dotychczas znany mi wszechświat poszerzał się o nowe planety. Poznawałam ich niezwykłość i odrębność w wirującym rytmie codziennych zmagań, zadań i zaskoczeń. W obrotach spraw niespodziewanych, w przyziemnych trudach i w przypływach radości.

Mijał mi czas, przybywało dobytku, doświadczeń, dolegliwości. I oto jestem babcią. Dopiero teraz rozumiem co to znaczy „pobaw SIĘ ze mną”. Zostaw wszystko, myślenie, obowiązki, oddaj się zabawie, znajdź w niej radość, znajdź w niej siebie, a wtedy się spotkamy i nasza radość będzie jeszcze większa.

Takiego „bawienia się” doświadczyłam dziergając kolejne pacynki - babcię i leśniczego. Na gwiazdkę zrobiłam Czerwonego Kapturka i wilka. To było jednak za mało do odtworzenia bajki.

Szczerze mówiąc  nie spieszyłam się z tymi następnymi pacynkami, gdyż nie miałam pomysłu jak ugryźć babcię, a o leśniczym wolałam nie myśleć. I dobrze, że nie chwyciłam od razu za druty, a gdy pomysł już dojrzał dziergałam z przyjemnością. Robiąc na drutach te pacynki myślałam sobie, że napiszę o interpretacjach bajek, zwłaszcza tej jednej, że odwołam się do lektury Bruno Bettelheima „Cudowne i pożyteczne”, trochę pospieram się z psychoanalitykami. Przytoczę też ostatnio przeczytaną interpretację przekazu bajki o kapturku, zupełnie pomijaną, a wielce prawdopodobną, czyli dosłowną przestrogą przed zagrożeniami jakie w tamtych czasach spotykały dzieci idące samopas. Daruję jednak sobie i Tobie takie analizy i rozprawy. Piszę wszak o doświadczeniu zabawy, a w nim ważna jest spontaniczność i  osobiste przeżycie, a nie teoria.

Z dzieciństwa pamiętam Bajkę o Czerwonym Kapturku z udziałem Ireny Kwiatkowskiej. W ubiegłym roku trafiłam na to nagranie i z ciekawości puściłam swojej wnuczce, a właściwie sobie … przy mojej wnuczce. Sądziłam, że może to być dla niej niezrozumiałe, jakieś zamknięcie na kozią nóżkę i na rygielek, zupełnie niedzisiejsze terminy i ogólne tra-la-la.
Ku mojemu zdziwieniu ta bajka nie tylko się spodobała, ale zagościła na stałe, tak że Kinga zna ją już chyba na pamięć. Stąd powstał pomysł, by wydziergać pacynki do tej bajki. Na gwiazdkę zrobiłam Czerwonego Kapturka i wilka, a teraz kolejne postaci. Babcia i leśniczy.

Na koniec zwrócę uwagę na kilka detali. Leśniczy ma kapelusz z piórkiem, zrobiony z ciepłej wełny, więc żeby nie grzało go zbyt mocno, może czasem go ściągnąć. Przymocowałam go na stałe sznureczkami, gdyż takie drobne elementy zabawek bardzo łatwo się gubią, za to trudno je potem sprzątać.

Chusta babci może być zdejmowana, ale utrzymuję ją paseczek z przodu. Okulary może mieć na oczach, albo zsunięte na czoło, wtedy wyglądają jak opaska. Szczególnie trudnym wyzwaniem była dla mnie fryzura babci, nie chciałam żadnych koronkowych czepeczków, tylko prawdziwą siwiznę. Myślę, że się udało.  

Oto babcia i leśniczy. Jak Wam się podobają?