piątek, 27 września 2019

Wrzosowo

Różne są dzianin początki. Czasem to ekscytujący eksperyment z pięknym i nieznanym wcześniej włóknem, tak było ostatnio w moim forestowo parasolowym komplecie. Czasem jednak głos rozsądku nakłania do wykorzystania tego co jest. Kiedy tak idę za tym głosem już słyszę z oddali kuszącą obietnicę wszelakich możliwości, nowych, ciekawych, cudnych włóczek, wystarczy tylko zwolnić przestrzeń… czyli robić z tego co się ma. Potrafię.

Dość długo leżała u mnie wełna ze sprutego swetra w fiołkowym kolorze. Włóczka gatunkowa, wszystko miała dobre, z wyjątkiem koloru. Blady fiolet był jakiś płaski, ciężki i nudny. Wiedziałam że muszę go z czymś połączyć, nie miałam konkretnego planu, w grę wchodziły paski, żakardy, melanże, cokolwiek byle wreszcie uzyskać satysfakcję z koloru. Ilu połączeń nie próbowałam! Z jasnymi odcieniami wychodziło mdło, z ciemnymi smutno, z ostrymi ordynarnie.  Aż wreszcie olśniło mnie, że idealna będzie cienka różowa wełenka, która też dość długo czekała na swój moment. Uszczęśliwiona uzyskaną barwą wyjęłam opis wymarzonego swetra, czekający chyba dłużej niż obie włóczki razem wzięte. Wspaniały golf, wijące się warkocze, ściągacze, kieszenie, wszystko tak cudne, że zapomniałam o moich kilku wcześniejszych podejściach do tego projektu, z których wynikało że ewidentnie jest tam jakiś błąd, zaś wprowadzenie modyfikacji musiałoby zmienić fason. Mam nadzieję, że tym razem się uda, rozgryzę szyfr z pozoru banalny, ale niestety. O gazetowych projektach mam zamiar napisać innym razem. Gdy dociera do mnie, że to nie ma szans się udać, wzór ląduje w makulaturze. Postanawiam zrobić całkiem po swojemu, bez opisu, zapinany kardigan, bo przecież nie golf, skoro na tamten projekt się obraziłam.
W takie oto tarapaty wpada czasem dziewiarka, porobi próbki, poślęczy nad wyliczeniami, poświęci sporo czasu by wreszcie poznać prawdę, że tak się nie da. Robię więc tak jak umiem. A że włóczka podwójna, dość gruba i druty nie cienkie toteż robi się ekspresowo, tym przyjemniej że mam pewien pomysł na fason. Niestety tak miłej robótki nie da zabierać na każdą wycieczkę, za duża, zwłaszcza gdy na etapie rękawów trzeba wywijać całością. W samochodzie jako pasażerka jestem równocześnie dziewiarką i pewna część mojej pracy wtedy powstaje. Niektóre ściegi, niewymagające skupienia wzroku nazywa się telewizyjnymi. Osobną kategorią są też robótki podróżne, niewielkie, wygodne. Mój kardigan do takich nie należał. I leżałby pewnie niedokończony, a ja dalej woziłabym się z innymi dzianinami, które bym potem kontynuowała i kończyła, gdybym pewnego razu nie trafiła na prawdziwe wrzosowisko. Nie potrafię opisać tego co wtedy poczułam. Było to bowiem miejsce, które pamiętałam z dzieciństwa, a które potem, nie wiedzieć czemu przepadło gdzieś w zapomnieniu. Może zanadto wsłuchałam się w słowa Stachury zaśpiewane przez Stare Dobre Małżeństwo i uwierzyłam, że można pójść na wrzosowisko i zapomnieć?
Połowa sierpnia, słońce dogrzewa coraz ciemniejsze owoce jeżyn, a obłędne pasma wrzosów przenoszą mnie w przeszłość i jednocześnie podpowiadają, że jako dziewiarka blogerka mogłabym w tym miejscu pokazać mój nowy kardigan. Cóż za akuratność, sweter wrzosowy we wrześniu przedstawić! Jest tylko jeden warunek, trzeba ten sweter do września zrobić. Jeszcze dobrze ponad miesiąc, dam radę. Jest też drugi warunek, trzeba tam dojechać, najlepiej we wrześniu, w pogodny dzień, łącząc to z innym wyjazdem, wstępując na wrzosowisko w drodze powrotnej, przed zachodem słońca jeszcze. Udało się! Zatrzymujemy się w tym samym miejscu, ale  czy to wzrok mnie myli, czy coś innego się stało, nie widać żadnych wrzosów. Podchodzimy bliżej, a one jednak są, tylko bardzo blade, suche, dawno już przekwitły, jakby same o sobie zapomniały. Tylko gdzieniegdzie pojedyncze gałązki cieszą się żywszym kolorem. Widać je na zbliżeniu z guzikiem. A pozostałe zdjęcia mojej nowej dzianiny w nieco innym otoczeniu, nawet z wrzosem, ale innym. 

















sobota, 21 września 2019

Forest, manowce, parasole

Komplet z niebiesko szarej włóczki Forest skończyłam już chwilę temu, a dziś mogę go pokazać i napisać kilka zdań o jego powstawaniu. Siadam by zebrać myśli. Lubię ten zwrot. Aby jednak było co zbierać, wcześniej trzeba coś rozsiać, uwolnić, puścić na manowce. Dać sobie trochę luzu, zaufać swoim intuicjom, czasem ryzykować i wykorzystując posiadane umiejętności wprowadzać pomysły w życie, z  ciekawością obserwując co z tego wychodzi. Tak według mnie przebiega proces twórczy. Nie wgryzałam się w żadne teorie na ten temat, ale mogę przecież pisać o swoich doświadczeniach, a właściwie o pewnym ich ułamku, który daje ubrać się w słowa.
Tworzenie tego projektu od pomysłu po publikację na blogu odbywało się w trzech różnych fazach. Każda z nich bardzo intensywna, ciekawa a nawet trochę zwariowana. 
Po kolei. Poproszona o wydzierganie kompletu według mojego pomysłu daję się ponieść ekscytacji. Sytuacja dla dziewiarski luksusowa. Ograniczeniem jest jedynie forma dzianiny, ma to być czapka, mitenki, szalik. Jednak nawet w tych ramach nie udało mi się pozostać, szalik zastąpiłam chustą, a czapki zrobiłam dwie. Jeszcze pozostańmy w pierwszej fazie. To jest etap burzliwego przerzucania różnych pomysłów w głowie, poszukiwania odpowiedniego materiału. Wyciągam na światło dzienne włóczkowe zasoby, oglądam, dotykam, wyobrażam sobie ich przyszłe formy, ze zdziwieniem przypominam sobie o zapomnianych motkach, wcale nie tak dawno kupionych. Okazuje się jednak, że żadna z posiadanych wełenek ani grubością ani kolorem nie pasuje do rodzącego się w głowie pomysłu. Z poszukiwaniami przenoszę się do Internetu, trafiam na włóczkę Durable Forest i jakoś nie mogę się jej oprzeć. Zdaje się że to cienizna, boję się że do wiosny nie zdążę, ale ten kolor i jakby trójwymiarowa faktura uwodzą mnie na tyle skutecznie, że podsuwam tę propozycję przyszłej właścicielce kompletu. Też ją urzeka, więc klamka zapada. Czas na ostateczny wybór wzoru. Otwieram książki i czasopisma, oglądam ściegi, szukam wzoru który można powtórzyć zarówno w chuście, w mitenkach i czapce i który pasowałby do włóczki Forest. Uśmiecham się do siebie, wyławiając leśne nazwy ściegów - wszelkie jodełki, gałązki i mchy. Tym razem nie daję się prowadzić włóczce, a raczej jej nazwie. Wybieram wzór „parasole”, choć wiem że będę musiała go nieco zmodyfikować. Dokonuję wyliczeń, nabieram oczka na druty i jadę na krótkie wakacje, tym samym wchodząc w następną fazę.
W tej drugiej fazie powstała właściwie większa część kompletu. Czas to był intensywny, ciekawy i trochę zwariowany. Nie będę spisywać relacji z podróży, podzielę się jednym tylko doświadczeniem, zupełnie nieoczywistym i może nawet niezbyt wakacyjnym, ale głębokim i pięknie zapadającym w pamięć. Napiszę o tym, bo akurat wtedy miałam w rękach druty, było to wczesnym rankiem, a potem późnym popołudniem i potem znowu rano. Tym co mnie tak zachwyciło była po prostu cisza. Głęboka jak studnia, w której zapadły się wszystkie dźwięki, albo jakaś odległa przestrzeń w kosmosie, gdzie jeszcze nigdy żaden dźwięk nie dotarł. A to tylko cisza tu i teraz. Coś tak rzadkiego w zabieganym mieście, nawet w nocy. Co innego wiedzieć, że cisza wycisza, a co innego doświadczyć tego, jak bardzo jest ożywcza. Jak wchłania przeżyty zgiełk, jak przygotowuje do gwarnego dnia. Wyjazd nam się udał i udał się też komplet z parasolowymi motywami. Obawiałam się tylko, czy czapka nie będzie za cienka, więc z pozostałej włóczki wydziergałam jeszcze podwójną nitką prostą czapkę, powtarzając podstawowy wzór z chusty. Tak ukryłam supełki, aby czapka była dwustronna. Poobcinałam niteczki, uprałam i wysuszyłam komplet i następnego dnia komplet został sfotografowany. Po południu było jeszcze lato, a jednak z każdą minutą robiło się chłodniej, to już najwyższy czas na jesienne dzianiny. Szybko spakowałam paczkę, wysłałam i tak się złożyło, że właśnie wtedy zaczęła się trzecia faza. Nie będę ukrywać, niecierpliwie czekałam na moment by podzielić się efektami mojej pracy, ale niestety nie było szans. 
Nie weszłam w tę fazę, wciągnęło mnie w nią, porwało. Nie był to jakiś wiatr historii, ale zwyczajne życiowe sprawy. Na tyle ważne, intensywne że przez cały tydzień nie znalazłam nawet chwili by obejrzeć zdjęcia dzianinowego kompletu. Nie posuwałam się też do przodu z kolejną robótką, nie relaksowałam się choćby paroma rządkami. Czy było trudno – owszem. Czy to coś złego, skądże. Tym razem ważniejsze były inne sprawy. W końcu jednak przychodzi taka chwila, że spokojnym wieczorem na skraju jesieni siadam, by zebrać myśli…

A oto dzianinowy komplet - forest, manowce, parasole.
















czwartek, 12 września 2019

Przebłyski lata

U schyłku lata słońce cieszy w wyjątkowy sposób, jeszcze nasyca radością, ale coraz wyraźniej daje do zrozumienia, że to już długo nie potrwa. Chłodne poranki budzą z beztroskiego snu, a zimniejsze wieczory przypominają, że trzeba już zamykać okna, drzwi i zabezpieczać się przed chłodem, na szczęście jeszcze powoli, jeszcze niekoniecznie, właściwie tylko w nocy, rano i wieczorem. Dni nadal ciepłe, a słońce wciąż rozpieszcza. Jednak gdy w taki gorący dzień wyciąga się z szafy zwiewną sukienkę trudno odgonić myśl o przemijaniu lata. Lada dzień przyjdzie jesień i całe naręcza letnich sukienek trzeba będzie przerzucić na jakieś zastronie z boku szafy, gdzieś wyżej, niżej lub w innym pokoju. Ale na pewno nie teraz, jeszcze nie dziś, nawet nie w przyszłym tygodniu. Póki lato warto chłonąć jego dobrodziejstwa. Całe to bogactwo owoców, warzyw, kwiatów, ciepło, słońce, blask wody. Do tych wszystkich uroków lata dziewiarki dodają jeszcze nieśpieszne dzierganie, na balkonie, na trawie, na tarasie albo w trasie. 

Ostatnią letnią rzeczą przeze mnie wydzierganą jest biało-szara torba. Moja majowa siatka tak się spodobała, że przyszło mi ją powtórzyć. Zamierzałam zmienić kształt dna na prostokątny, w pierwowzorze było to koło. Może nawet bym odtworzyła identyczną torbę, tyle że ta moja pierwsza siatka powstała z resztek, o pochodzeniu których sama nic już nie pamiętam. Przejrzałam zapasy raz jeszcze i choć nie znalazłam tam białej bawełny to moje oko zaświeciło się na widok szarej wełny z cekinami. Z założeniu miał powstać z tego jakiś ciepły szal rozświetlający zimowy mrok, jednak minęła kolejna zima a ja nadal nic z tego nie zrobiłam. Może obawiałam się że cekiny będą mnie gryzły, a  może czekałam na właściwy projekt. Zaskoczył mnie jednak pomysł wykorzystania wełny do letniej siatki. Rozsądek podpowiadał, żeby dać spokój, że wełna nie na tę porę roku, a już na pewno nie na torbę. Ale wiedziałam też, że inna wersja nie wchodzi w grę, bo włóczka patrzyła na mnie tak natarczywie, że naprawdę niewiele miałam do powiedzenia. No niech będzie, postanowiłam potraktować to jako inspirację, znaleźć bawełnę albo jakąś mieszankę z cekinami. Tymczasem lato się kończy, więc na zakup internetowy czasu nie ma. Przeczesawszy trzy pasmanterie do których udało mi się dotrzeć wróciłam z dwoma rodzajami białej włóczki, jedna z nich do bawełny miała wplecioną połyskliwą nitkę. Nadal nie dawało to zadowalającego efektu, spodobało mi się dopiero połączenie z prawdziwą wełną z cekinami. Czy wspominałam już, kiedyś że te moje włóczki to są rozpieszczone, nie tylko miewają kaprysy ale nawet bywają despotyczne. Otwieram pudło i włóczka rządzi. Ale co ciekawe, to te pomysły choć czasem zaskakujące okazują się całkiem sensowne. Połączenie bawełny z wełną z cekinami w letniej torbie wyszło dość ciekawe. Połyskujące cekiny pojawiają się gdzieniegdzie, nienachalnie, a jednak wyraziście. Migoczą jak światło odbijające się w wodzie. Czysta przyjemność na koniec lata.