sobota, 24 sierpnia 2019

Toptunika – wilk syty i owca cała

Wakacyjny luz. Cóż to takiego? Inny rytm, więcej słońca, więcej czasu, więcej świata. Dogrzanie, dospanie i wiele nowych, ciekawych doznań. Jednym słowem przyjemności.

Tego lata odkryłam jeszcze inne dobrodziejstwo wakacyjnej pory. To dobry czas na myślenie. Może i brzmi to trochę przekornie, bo gdzie Rzym, a gdzie Krym, i co wspólnego może mieć letnia laba z pracą szarych komórek. Myślę, że całkiem sporo. Należy tylko odróżnić wpakowywanie do głowy informacji, dopychanie i zapamiętywanie, często bez przekonania i pod presją od rzeczy zupełnie innej. Od takiego przyswojenia i oswojenia danych, żeby swobodnie z nich korzystać, przymierzać do siebie i do świata, bawić się nimi, tworzyć.  Tym właśnie jest myślenie. Przydatne w życiu codziennym, nie tylko w intelektualnych zmaganiach. To luksus, o który warto się zabiegać. Przyjemność ta, choć bywa wymagająca, nie daje się z niczym innym porównać. W wierszu "Głos w sprawie pornografii" Wisława Szymborska określiła myślenie jako największa rozpustę. 
Wyjście z rutyny uwalnia umysł. Letnie wyjazdy, nawet bardzo krótkie dają wiele okazji, by odświeżyć głowę, by spojrzeć na siebie z innej strony, otworzyć się na nowe pomysły. Chciałoby się przemyśleć te pomysły, ale zwyczajne życie też bywa absorbujące. Niestety całe lato nie jest kanikułą, ach ten czas! 
Jak kania dżdżu, jak dziewiarka wełny i weny, tak ja pragnę więcej wolnego czasu. Ale mam go tyle ile mam i staram się go szanować. Ciągle uczę się jak łączyć obowiązkowość z niezależnością, czyli nasycać wilka i ocalać owcę. Przykładem na to jest moja ostatnia dzianina. 
Biorąc udział w internetowym wyzwaniu Kamili Wojciechowskiej Wykończ zapasy, odczaruj angielski realizuję kolejne zadania. Na wakacyjne miesiące przypadł projekt letniego topu. Jakoś nie czułam potrzeby dziergania kolejnej letniej bluzki, bo wystarczają mi te, które już mam. Wymyśliłam więc, że zrobię dziecięcą sukieneczkę z bawełny, wydłużając jedynie dół. Zrobiłam całkiem spory kawałek i dopiero wtedy powiedziałam sobie szczerze, że wcale mi się to nie podoba. Z ulgą sprułam i zaczęłam od nowa. Zainteresowanych odsyłam dwa posty wcześniej, gdzie opisałam „Historię żółtej sukienki”. A letni top? Mówi się trudno. Wprawdzie intrygowała mnie konstrukcja projektu, nie zamierzałam jednak go dziergać, bo już nie robię rzeczy, których nie potrzebuję, albo do których nie mam przekonania. Aż tu nagle i niespodziewanie z pewnego pudełka wyskoczyły gigantyczne motki zgaszonego szarawego fioletu, z dawno sprutego nienoszonego komina. Z wzoru na letni top zrobię ciepłą, zimową tunikę. To lubię w dzierganiu!  Tylko jak rozwiązać odwieczny problem – za mało wełny? Za pomocą pasków. Do kosza wrzucam więc różne resztki i patrzę jak wyglądają razem. Najlepiej wypadły nadzwyczajnie miękkie szare bure i brązowe moteczki czystej alpaki, które ostatnio przywiozła mi Julia. Wyjęłam grube druty i raz dwa powstała moja ciepła toptunika. Wprawdzie nie jest ona topem na lato, ale uznaję zadanie za zrealizowane, zwłaszcza że jednym z jego celów jest uwalnianie zapasów. Oto moja toptunika, na zdjęciach widzę że dół jest za szeroki, jeśli znajdę czas mogę to spruć i zwęzić, ale kto mi zabroni dogrzewać się kamizelce ze sterczącymi bokami, a każdy z nich w innym kolorze?








sobota, 10 sierpnia 2019

Zielono i z rozmachem

Właśnie tak zabierałam się za ten projekt. Z dużym rozmachem. My, z bożej łaski dziewiarka i jej ukochana synowa postanowiłyśmy zgodnie, że dla niekwestionowanego pożytku i spełnienia marzenia wydziergać trzeba kardigan. Już sprawa wyboru odpowiedniej wełny miała charakter spotkania na szczycie. Wydarzenie to co prawda nie miało wyznaczonego specjalnego miejsca ani nawet czasu, rozmowy odbywały się w tak zwanym międzyczasie, jednak dawało się odczuć powagę sytuacji, odpowiedzialność za uzgodnienie wizji i ekscytujące oczekiwanie na decyzję. Gdy tak ważyły się losy przyszłego projektu życie płynęło obok swoim zwyczajnym  rytmem. Gwar mężczyzn, dzieci, psa i radia zszedł na drugi plan i zdawał się dobiegać jakby z oddali. A gdy wieczorem towarzystwo się rozeszło i wszyscy, nie wyłączając mnie posnęli w swoich łóżkach i łóżeczkach, pomysł na wykonanie swetra sam zaczął kiełkować jak nasionko rośliny wrzucone w dogodną glebę. Rósł tak szybko, że następnego dnia rano był już całkiem wyraźny i domagał się wcielenia w dzianinę. Przesyłka z zamówioną wełną dotarła szybciej niż oczekiwałam, od razu nabrałam oczka i po raz kolejny przekonałam się, jaka to świetna wełna to malabrigo rios, jak dobrze współgra z drutami i z dłońmi.
Gdyby tak jeszcze wykonana ręcznie dzianina miała moc niwelowania trosk i oddalania zmartwień. Niestety mam jednak takiej siły. Mogę tylko zrobić coś na drutach najlepiej i najładniej jak umiem, z wełny, która jest przyjemna dla skóry i której kolor  cieszy oko. Czy wspomniałam, że odcień dobrany został do koloru oczu?
Praca nad tym projektem miała dwa szczególnie ważne momenty. Pierwszy to sam początek, planowanie, wizja, wszystko ekscytujące i obiecujące. Apetyt na ten projekt podkręca nowy wzór - brioszka. Początek pracy miły, zwłaszcza dojście do tego przyjemnego etapu, gdy spod rąk i drutów wyłania się już coś co przypomina przyszły sweter. I właśnie wtedy, gdy już wszystko się zgadza, gdy wstępne wyliczenia okazują się właściwe, a broszka wcale nie taka trudna i  gdy można by już beztrosko jechać dalej i jak gospodarz przechadzający się w niedzielę wśród zboża patrzeć jak rośnie… właśnie wtedy krytycznie patrzę na ten mój pomysł i aby dokonać zmiany decyduję się na szalony ruch.
Pierwotnie brioszka miała być na przodach i na plecach. Pasowałaby też na rękawach, ale robiąc bezszwowy ragaln od góry nie wiedziałam jak rozpisać wzór żeby to dobrze wyszło, zaczynałam przecież od niewielkiej liczby oczek znacznie mniejszej niż panel wzoru. Stwierdziłam, że nie dam rady i dziergałam rękawy prostym jersejem. Wszystko szło dobrze, ale brak broszki na rękawach nie dawał mi spokoju. I gdy już te gładkie, smutne rękawy miały zostać rozdzielone od tułowia wtedy zaryzykowałam i pojechałam po bandzie. Nie chcąc pruć całości, (na to zawsze jest czas) zdecydowałam się na coś zupełnie dla mnie nowego. Na ambitne prucie wewnętrzne. W środku pracy sprułam tylko nitki stanowiące rękawy. To było naprawdę szalone. Ani doświadczenia z broszką nie mam, ani z takim pruciem, a naprężenie włóczki w poszczególnych rzędach nie chciało się ładnie i równo układać. I wtedy znowu prucie w pruciu. Wariactwo. Intensywne emocje studziłam mantrą -  zawsze mogę spruć wszystko i zacząć od początku, ale najpierw sprawdzę czy tak się da. I dało się.
Po takich ekscesach ciąg dalszy pracy to już był prawdziwy relaks. Czy może być lepszy do tego kolor niż zieleń? W tym wypadku producent wełny określił go jako „yerba”. Mało mam doświadczeń jerbowych, a te odcienie malabrigowej zieleni wydają mi się bardzo swojskie. Przywołują wspomnienia spacerów wśród kwitnących zbóż i traw, letnie zachwyty koronami kwitnących lip i długie warkocze rozhuśtanych gałęzi wierzby.  Tego swetra po prostu nie mogłam zrobić inaczej, wplotłam tam wszystkie wspomniane motywy, a piękna, cieniowana zieleń i trójwymiarowy wzór doskonale zgrały się  z tą wizją. 















poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Historia żółtej sukienki

Nie wiem, czy była to szkolna lektura, ale z jakiegoś powodu książka ta szczególnie zapadła mi w pamięć. Może dlatego, że już w tytule było ciekawie, z wyrazistym kolorem, z niecodziennym słowem i bohaterem nietypowym, bo ani to królewna, ani sierotka, ani żaden smok, tylko … żółta ciżemka. 
„Historia żółtej ciżemki” Antoniny Domańskiej była też sfilmowana, w roli Wawrzka debiutował 11 letni Marek Kondrat.
Treść przeczytanych dawniej książek rozpływa się w pamięci, oddala, najpierw znikają szczegóły, potem tracą zarys wątki, a nawet cała fabuła. Zostają jednak pewne ślady, jakieś emocje i wspomnienia, które lubią wracać. Historię żółtej ciżemki przypomniałam sobie w związku z kolorem dzierganej sukieneczki. Tak się złożyło, że właśnie dzisiaj znalazłam się w miejscu akcji tej książki, pod ołtarzem Wita Stwosza w Kościele Mariackim. Stalowe rusztowania zakłócały nieco podziwianie wnętrza. Uznałam, że pozwolę sobie na wykorzystanie tego tytułu, moich wspomnień, a nawet skojarzeń konstrukcji rusztowania z moimi drutami. Przecież w trakcie pracy nad dzianiną plątanina drutów, żyłek i wełny nie tylko nie wygląda zbyt dobrze,  ale czasem budzi obawy, że coś może spaść, na przykład oczko. 
Nie jestem Witem Stwoszem, Markiem Kondratem ani Wawrzkiem. Jestem sobą, mam swoje życie, swój czas, swoje sprawy. Jest wśród nich dziewiarska pasja, druty, motki, oczka, projekty. Ciągle coś się dzieje. Weźmy tę żółtą sukienkę, niby drobiazg, a ma swoją historię. Niby nic specjalnego, ale w dla mnie ciekawe. 
Dostałam kiedyś od Aldony różne włóczki, min. żółtą bawełnę. Nie wiadomo, kto ją kupił, ani w jakim celu. Urzekł mnie miły dla oka, pastelowy kolor.  Postanowiłam, że coś z tego zrobię, ale nie wiedziałam co, ani dla kogo. 
Pewnego razu, gdy zaglądałam do pudła z włóczkami była ze mną moja wnuczka. Jej uwagę przykuł różowy motek i zapragnęła, bym zrobiła jej spódniczkę. Motek był tylko jeden, więc negocjowałam inne warianty. Może zrobię spódniczkę żółtą? Niebieską? Nie. Różową. Ale tej żółtej włóczki jest więcej i mogę zrobić nawet sukienkę? Ma być spódniczka. Różowa. Zrobiłam więc. Ale zanim ją skończyłam,  okazało się że propozycja żółtej sukienki została potraktowana poważnie i nie mam już wyjścia, z obietnicy trzeba się wywiązać. Okazja nasunęła się sama, w wyzwaniu w którym biorę udział przyszedł czas na letnią bluzkę - top. Jako że nie czuję zapotrzebowania na taki element garderoby, postanowiłam na podstawie proponowanego wzoru zrobić letnią sukieneczkę. Zrobiłam całkiem spory kawałek i sprułam. Model w szpic to według mnie nie jest dobry fason dla dziecka. I po raz kolejny przekonałam się, że nie warto robić niczego na siłę, czasem udaje się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, ale nie tym razem. Zwolniłam się z wyznaniowego zadania i zabrałam się za sukieneczkę od początku. Skorzystałam z projektu, który zachwycił mnie od pierwszego wejrzenia, gdy tylko zobaczyłam go w angielskim magazynie dziewiarskim. A z tym wiąże się jeszcze inna historia. Pewnego razu przyjaciółka postanowiła zrobić mi niespodziankę, nic nie mówiąc i nie pisząc, wysłała do mnie paczkę, a w niej dziewiarskie atrakcje, książki i czasopisma. Gdy czas mijał i mijał, a ja wciąż nie dawałam znaku zaskoczenia niespodzianką, padło pytanie – gdzie to jest? Wysłane chyba ze dwa  miesiące wcześniej. I zamiast radosnej niespodzianki był smutek, żal, och i ach. Gdzie to jest, może jeszcze dojdzie. Parę tygodni łudziłam się jeszcze, wierzyłam w opóźnienie. Aż pewnego razu przy odbiorze innej przesyłki znalazła się sfatygowana paczka. A wtedy radość była podwójna. To właśnie z tej przesyłki pochodzi wzór, który skradł mi serce. Prosta letnia sukieneczka. Oto ona.

Wszystko to prawda, co wyżej napisałam, ale prawdziwa historia żółtej sukieneczki dopiero się zaczyna, w parku, na placu zabaw, na hulajnodze...