poniedziałek, 15 lipca 2019

Zmysł praktyczny

Zdarza się wcale nierzadko, że do najprostszych rzeczy dochodzi się drogą wyboistą, a czasem nawet okrężną. Czy to źle? Niekoniecznie. Gdyby liczyło się tylko osiągnięcie celu i jak najszybsze dotarcie z punktu A do punktu B, wówczas ominęłyby nas widoki niezwiązane bezpośrednio z realizacją planu. Klucząc i błądząc można poznawać nowe ścieżki i wiele się nauczyć. O świecie i o sobie. Może się okazać, że właśnie po to potrzebna była ta droga. Nie zamierzam snuć wywodów o cudownym wpływie chodzenia po omacku, o pożytkach z nabijanych guzów ani o szczęściu znalezionym w gęstych krzakach.  Wersji „wręcz przeciwnie” też nie będę rozwijać.

Chcę opowiedzieć o moim nowym swetrze i o tym co poprzedzało jego wydzierganie.
Potrafię robić na drutach, mam spore zapasy włóczek, potrzebuję zwykłego, codziennego swetra. W czym więc problem – „weź druty i se zrób”. Tak mógłby powiedzieć ktoś kto nie ma zielonego pojęcia o dramaturgii dziewiarskich procesów i to niezrozumienie jest naprawdę przykre, zwłaszcza gdy sama tak do siebie mówię  – co to za problem, weź druty i dziergaj ten sweter, no weź! Może w końcu zrobisz.
Jakiś czas temu ucząc się bezszwowego raglanu od góry wydziergałam sweter dla męża. Niby nic specjalnego, ale służy już kolejny rok, głównie do wychodzenia z psem. Gdy w 2017 roku prezentowałam go na blogu, napisałam że może to być pierwsza dzianina, która ulegnie dematerializacji wskutek znoszenia. Chyba jeszcze nie teraz, nadal lubiany sweter wciąż jest materią, wprawdzie nieco wyblakł jego kolor, ale nie będę tu rozstrzygać czy kolor jest materialny.

Wstyd przyznać, ale ja sama nie mam swetra który nosiłabym aż tak często. Gdzie leży przyczyna, we mnie, czy w moich swetrach? Żeby to sprawdzić trzeba by wydziergać rzecz bardzo podobną z tej samej wełenki. I nie będę owijać w bawełnę, nie o testy i eksperymenty chodziło tylko o to, ze zwyczajnie chciałam mieć taki sweter, zwłaszcza, że zostało jeszcze trochę włóczki. „Trochę” jest wielkością względną, w tym wypadku jednak było jej tak jakby trochę za mało. Chcąc z tego zrobić dla siebie sweter miałam dwa wyjścia. Pierwsze - zmniejszyć siebie o kilka rozmiarów, drugie –zdecydować się  na projekt dwubarwny. Zmysł praktyczny podpowiedział drugie rozwiązanie.
Wyjęty z pudła błękit pięknie wyglądał w połączeniu z bordowym merynosem, miałam kilka  pomysłów, ale żaden nie wypalił. W pierwszym z nich bordo okazało się nieznośnie ciężkie. Na tle wątłego błękitu, bordowa broszka wychodziła brzydka i napuchnięta. Bez żalu sprułam.

Zmieniam koncepcję na jednobarwną z krótszym  rękawem. Od dawna kusi mnie fason Hayward, zaczynam więc. Ten model na innych wygląda świetnie, ale nie mam pewności czy to mój fason, a jeszcze bardziej nie mam pewności czy wystarczy wełny. Wersja topu powyżej pępka nie wchodzi w grę. Błękit znów ląduje w pudłach. Chciałam. Nie wyszło. Swetra nie umiem sobie zrobić, zapasów nie ubywa. Biczować się, czy szukać pocieszenia? Tylko gdzie? Chyba tylko w sklepach z włóczką. Ale dziewiarka nie tylko swetrem swoim żyje, są inne wyzwania i potrzeby, nie tylko moje. Na przykład zanosi się na prezentowy kardigan. Ale jaki, i co ja właściwie umiem. Niewiele. Raglan, rękaw wszywany, kimono w poprzek. A może by tak wreszcie nauczyć się metody continuos z wrabianym rękawem? Wygląda dość trudno, więc trzeba na czymś prostszym przećwiczyć. Korzystam z bezpłatnego wzoru Isabell Kraemer „On The Beach”. Wyciągam z pudła błękit i jedyny moteczek nieokreślonego różu. Chcę zobaczyć jak to się robi i nie wiadomo kiedy kończę sweter. Przymierzam, jest nieźle. Zanim dojdę do lustra już wiem, że go lubię, że nie liczy się to jak wygląda, ale to że jest przyjemny  dla skóry. Cieszę się, że go zrobiłam. Zmysł praktyczny mówił mi, że bardziej niż wszelkich innych fantazyjnych dzianin potrzebuje takiego zwyczajnego swetra. Żeby jakoś urozmaicić sweter i nie zgubić w paskach tego pięknego różu zrobiłam różne rękawy. 

Dzisiejszy poranek był chłodny, ubrałam więc właśnie ten sweter. Wiem że będę go nosić często. 












poniedziałek, 1 lipca 2019

Raz, Dwa, Trzy i pasy chusty.

Upał spowalnia ruchy i wydłuża czas reakcji. Zieloną trawę zamienia w suchą, spłowiałą słomę. W powietrzu drżącym od gorąca trudno się skupić. Myśli plączą się jak kabelki słuchawek wyciąganych z torebki. Trochę cierpliwości i dłonie nawykłe do dziergania rozprawiają się z denerwującą plątaniną supłów. Uff, udało się. Nawiasem mówiąc nie rozumiem dlaczego słuchawki zawsze same się zaplątują, nigdy natomiast nie prostują się same z siebie. Jest jeszcze wiele innych tajemniczych zjawisk codziennego życia, a czasem nawet proste prawa fizyki wydają się zagadkowe. Ja sama nie do końca pojmuję jak to się dzieje, że działa radio. Nie przeszkadza mi to jednak cieszyć się z jego dobrodziejstw.  Dobre radio dobrze nastraja. Pozwala nieoczekiwanie usłyszeć ulubioną piosenkę, znów się nią zachwycić czy wychwycić coś nowego.

 „Pod niebem pełnym cudów” – ten utwór Adama Nowaka z zespołu Raz Dwa Trzy zawsze głęboko mnie porusza i wyobrażam sobie, że działa tak na każdego, kto tego słucha. Zachwyt, akceptacja, zrozumienie. Nie odważyłabym się streszczać poetyckiego tekstu i analizować jego metafizycznych i psychologicznych treści. Za to beztrosko i całkiem zwyczajnie ich doświadczam, cytuję ulubione fragmenty i nucę nieśpieszną melodię. Tym razem na pierwszy plan wypłynęły z niej słowa – „właśnie pod takim niebem wciąż nie wiem czego nie wiem”. Bez obaw, nie będę się tu rozpisywać o tym czego nie wiem, głównie z tego powodu że przecież wciąż tego nie wiem. Ale właśnie ta myśl pociągnęła za sobą jeszcze inną. Taką, że dobrze jest zaakceptować swoje ograniczenia, złudzenia i zaczerpnąć z sensownego źródła, nie tylko wtedy gdy panują upały, ale bez względu na pogodę, tak w ogóle. Czy to ma jakikolwiek związek z moim dzierganiem? Ano taki, że gdy moje ręce zajęte były chustą w głowie snułam rozważania, o których tu piszę.

Dziś pokazuję moją nową chustę ze szlachetnej mieszanki alpaki i jedwabiu morwowego. I to mogłoby być już przejście do części konkretnej dziewiarskiej i prezentacji zdjęć, lecz nie jest to takie proste, bo jakże to bez wyjaśnień, bez dygresji?  Nie potrafię. Po pierwsze muszę doprecyzować co to znaczy „moja nowa chusta”. Zacznę od końca, chusta – wiadomo, nowa - bo dopiero co wykonana, ale już „mojość” jejmości chusty nie jest wcale jednoznaczna. Moja jest, bo sama ją wymyśliłam i wydziergałam, ale nie dla siebie. „Moja” – tak powie o niej nieznana mi dziewczyna, która dostanie ją w prezencie urodzinowym i ślubnym. Dwa w jednym, a co!

Po drugie ciekawą przygodą było dla mnie samo poszukiwanie odpowiedniego projektu. Jaką chustę wybrać dla osoby, o której prawie nic nie wiem. Jak miałaby wyglądać, by podobała się jej i mnie oczywiście, by była oryginalna i jednocześnie bezpretensjonalna? Sporo czasu poświęciłam na poszukiwania i znów doceniłam zasobność mojej biblioteki papierowej i  wirtualnej, ileż w niej chust! Jakie atrakcyjne formy i ciekawe ażury, jednym słowem – wybór przebogaty, od ascetycznej geometrii po skomplikowane motywy florystyczne. I co? Zdecydowałam się zrobić po swojemu, prostą trójkątną chustę, z  najłatwiejszym na świecie ażurem, a tylko na brzegu dodać trochę ciekawszy wzór. Pomysł opiera się na dobrze kolorów włóczki. Dopasowywanie pasków to naprawdę twórcza praca, jakby malowanie, tyle że wydłużone w czasie. Na koniec jeszcze tylko dwa dni żmudnego dziergania pikotków dla elegancji wykończenia i chusta gotowa. A efekt? Cóż, mnie się podoba. Widzę w niej trochę siebie, pogodne myśli, szarość trudnych zadań, błękit nieba i czystą wodę. Jutro przygotuję chustę do drogi. Czy ją jeszcze kiedyś zobaczę? Kto wie, może na fotografii.