wtorek, 29 stycznia 2019

Męski sweter – czysta czerń


Potrafię robić na drutach, a regularny trening sprawia że w tej dziedzinie mogę pozwolić sobie na coraz więcej. Nowo zdobyte umiejętności cieszą, ale też pokazują jak bardzo dużo mam jeszcze do opanowania w myśl leśnej zasady „im dalej w las tym więcej drzew”.  Nie popadam w samozachwyt ani w fałszywą skromność. Potrafię robić na drutach, mam tę zdolność i umiejętność. Z darem perswazji już u mnie gorzej. Gdy okazało się, że sweter, który podjęłam się zrobić ma być czarny próbowałam zachwalać grafity, granaty, sól pieprz i melanże, ale moje sugestie były daremne. Jednak czarny. Trudno, zresztą nikt nie obiecywał że będzie łatwo. Chyba nigdy nie robiłam z czystej czerni dużych form, a mówi się, ze to kolor wyjątkowo trudny, niewdzięczny i źle  widoczny podczas pracy. Czarno to widzę, pomyślałam, ale nie nurzałam się w tych wizjach na tyle głęboko, by wpaść w czarną rozpacz. Decyduję się na prosty model, bezszwowy raglan robiony od góry. Do dzieła! Czarny sweter i czarna kawa, przekonajmy się jaki to diabeł tkwi w szczegółach czerni. I cóż, pierwszy chochlik związany z przyjemną wełenką merino soft lana gatto ukrył się w banderolce, na której stoi jak wół rozmiar drutów numer pięć. Obejrzałam moteczki i zanim zrobiłam próbkę wiedziałam, że nawet czwórka do za dużo. Ja użyłam drutów nr. 3,5, do ściągaczy 3 a do włoskich wykończeń 2,5. W dziewiarstwie wiadomo, że rozmiar ma znaczenie. Być może to jakaś inna numeracja, albo jakaś czarna owca, już nie ważne.

Co do opinii, że z czarnej włóczki dzierga się trudniej, wszystko to prawda. Słabo widać dzierganą materię, kształt oczek, nie można wleźć z robótką w byle kąt, zwłaszcza o tej porze roku. Dla odmiany wszelkie paproszki w rozmiarach gdzie indziej niewidzialnych znajdują na czarnym tle doskonałą przestrzeń do autoprezentacji, biszkoptowa sierść i drobne pyłki kurzu uwidaczniają swoje kształty i przykuwają uwagę patrzącego.

To prosty fason swetra, właściwie poza rozmiarem, przewidywalny, więc dla urozmaicenia pracy decyduję się na wprowadzenie czegoś nowego. Tu wplotłam trzy techniczne rozwiązania, których wcześniej nie stosowałam. Po pierwsze zrobiłam pogłębienie raglanu z podkrojem pachy, coś co dotychczas uważałam za zbyt trudne, teraz mogę napisać czarno na białym, że nie taki diabeł straszny.

Druga rzecz to dwa rękawy robione równocześnie magic loopem, świetny wynalazek gwarantujący idealnie równe zwężanie linii rękawa. Nie wiem, czy zakochałam się w tej metodzie, wydaje mi się, że nieco inny, korzystniejszy efekt jest przy dzierganiu na pięciu drutach, będę to jeszcze testować. Technika na pewno wygodniejsza, poza tym ta żyłka skręcona w znak nieskończoności działa kojąco, przynajmniej na mnie. Jakiś czas temu to był modny znak, być może nadal jest, ja go lubię bez względu na trendy. A tak na marginesie, jeden poeta napisał że ten znak nieskończoności to zero skręcone z zazdrości.

No i trzecie rozwiązanie, śmiałe i obiecujące. Robiłam ten sweter od samego ściągacza sposobem włoskim, dotychczas najpierw powstawał sweter, a potem dekolt już dopasowywałam. Tym razem założyłam że się uda od razu. Wyszło nieźle. Do czasu, a konkretnie do prania, podczas którego obwód szyi nazbyt się poszerzył. Przyszło mi więc chirurgiczną metodą oddzielić część ściągacza, nabrać żywe oczka i ponownie zrobić wykończenie szyi. Udało się bez powikłań. Sweter gotowy do noszenia! Nie był to diabelnie trudny projekt, ale dostarczył trochę przygód. Nie wspomniałam jeszcze o napięciu związanym z ryzykiem braku wełny, ale to przecież standard. Wełna miła w dotyku po zamoczeniu jeszcze bardziej zmiękła, a gotowy mokry sweter wydłużył się na kształt sukienki, mógłby nawet służyć za sutannę. Na szczęście po zblokowaniu i wysuszeniu wrócił do właściwych kształtów. 

Nie zamierzam oczerniać czerni, ale muszę wspomnieć o tym, że jedną z jej wad jest trudność sfotografowania, a jeśli na to nałoży się chwilowy  brak możliwości plenerowych to efekt będzie dość skromny. Poniżej czarny męski sweter dla Łukasza, w roli modela ponownie Wojtek, niewątpliwie należy mu się czarny las z CzarodziejaJ










Powyższe zdjęcia swetra zrobione zostały przed korektą, a poniżej poprawione wykończenie ściągacza wokół szyi.


środa, 9 stycznia 2019

Męski sweter - po swojemu

To naprawdę wciąga. Mam na myśli dziewiarstwo, zbieractwo i łowiectwo, to ostatnie w formie bezkrwawych łowów po rozległej dżungli sklepów internetowych i nie tylko.

Pułapki, sieci i pokusy czyhają nie tylko na dziewiarki. Przekonałam się o tym przy powstawaniu szarego swetra dla mojego męża. 
Pewnej niedzieli, choć możliwe, że akurat wtedy była sobota, po wspólnym posiłku w gronie szerszym niż na co dzień, już po kawie, herbacie i po herbatnikach nie przerywając rozmowy wyjęłam sobie do prucia szarą wełnę. Nie  miałam wobec niej konkretnych planów, wiedziałam tylko że taka przędza nie może się zmarnować. To nie było zwyczajne prucie, aby odzyskać ładny wygląd wełny trzeba ją nawinąć, uprać i po wysuszeniu zwinąć. Przygotowałam prowizoryczne stelaże, w tej roli najlepiej wypadają pudełka po butach oraz duże wieka plastikowych pojemników i bez pośpiechu przystąpiłam do dzieła. Natychmiast znalazły się ręce chętne do pomocy. To musiało być przyjemne zajęcie, bo niemal wszyscy się zaangażowali i w niedługim czasie praca była skończona.

Podczas nawijania wełny i rozmowy o sprawach zupełnie nie dziewiarskich mojemu mężowi wyrwało się, że ta wełna byłaby świetna na sweter dla niego. Nie musiał powtarzać dwa razy, decyzja zapadła. Wiem co mu się podoba, co lubi, w czym dobrze się czuje i  oczami wyobraźni  już widzę ten sweter. Teraz tylko trzeba go zrobić,  druty to nie zaczarowany ołówek, między wizją a efektem jeszcze musi się znaleźć miejsce na pracę i naturalnie czas. Sweter robię według własnego pomysłu, z głowy. Ale nie wszystko da się tak na oko, potrzebny jest jakiś wzór, a w każdym razie schemat z pomiarami, gdzie się coś zaczyna, gdzie kończy, tak mniej więcej. Nawet gdy robi się po swojemu potrzebny jest jakiś wzorzec, na którym można się oprzeć. Padło na dwie stare Sandry. W tych to pismach wybrałam dwa pulowery, które najbardziej odpowiadały mojej wizji, w jednym były wszyte pagony, w drugim spodobała mi się dość nietypowa linia raglanu.

Zbitka słów „dwie stare Sandry” w zestawieniu z projektem męskiego swetra wydaje mi się dość śmieszna, przypominająca dwie stare panny. Daleko mi do obśmiewania faktu niezamęścia, a już tym bardziej czyjejś niewybranej samotności, ale wyśmiałam moje zbiory starych gazet, postanowiłam zrewidować je, odkurzyć i pożenić albo nawet zdigitalizować. Ale oprócz praktycznych funkcji dwie stare Sandry przypomniały mi urocze postaci literackie, ekscentryczne i niezwykłe kobiety połączone wspólnym losem, Panny Pąckie z Widnokręgu Wiesława Myśliwskiego i Ciocie Herbatki z prozy Joanny Bator. Z przyjemnością ponownie spotkałabym się z nimi w lekturze przy filiżance kakao lub herbaty, ale to jeszcze nie teraz. Mój czas wolny wypełniają obecnie stare Sandry, ich krewne i pociotki. Zabawa przednia, bo czegóż tam nie ma, ale nie ukrywam że trochę wysiłku mnie to kosztuje, wiadomo, zbieractwo, łowiectwo, dziewiarstwo! Może nawet napiszę o tym osobny tekst.

Dziś prezentuję męski sweter, który sama zaprojektowałam i wykonałam, po swojemu, prawie że na oko, a były też momenty że powyżej uszu miałam tych swoich kombinacji łączenia dwóch różnych modeli w oparciu o ulubiony sweter męża o całkiem innym fasonie. Sposób dziergania też zakręcony, żeby nie powiedzieć pokrętny. W skrócie: korpus i rękawy od dołu, w okrążeniu, potem każda część osobno, na koniec wszywanie rękawów i dorabianie plisy. Tym razem nauczyłam się jak wykonać dziurkę na guzik, która się nie rozwleka. Lubię takie odkrycia. Zapomniałabym dodać, że odpowiedniego poziomu adrenaliny w trakcie dziergania dostarczała wątpliwość czy wystarczy wełny, plan B zakładał więc wprowadzenie innego koloru na górze, ale wełny wystarczyło, a nawet trochę zostało.
Poniżej efekt mojej pracy, oczywiście gdybym mogła cofnąć czas może to i owo zrobiłabym lepiej, tak mi się przynajmniej wydaje. Właściciel swetra nie ma do niego zastrzeżeń, bardzo go lubi i ubiera często, od ponad miesiąca. A oto sweter dla męża, bez męża, który znajduje się po drugiej stronie obiektywu.  

















piątek, 4 stycznia 2019

Z głębi czerni, szafiru i błękitu

      Jaką  moc może mieć kolor? Pytanie retoryczne, bo odpowiedź aż nazbyt oczywista. Ogromna moc koloru działa nie tylko na kolorystów i artystów, to istotna część życia i przejaw jego bogactwa, to swojego rodzaju kod porozumiewania w przyrodzie i w kulturze. Właśnie zapala mi się w głowie czerwona lampka – uwaga, to niewyczerpany temat. Zatem ograniczę się do osobistego wyznania, że kocham kolory i podzielenia się refleksją z otchłani czerni i błękitów długo dzierganej chusty. A co do znaczenia kolorów,  są pewnie i tacy ludzie, którzy twierdzą, że to przecież wszystko jedno, że nie liczą się niuanse. Rozumiem, bo przecież jesteśmy inni, na różne rzeczy wyczuleni, nie wszyscy zwracają uwagę na subtelności odcieni i nie dla każdego sensem spaceru jest kontemplacja kolorów. Lecz nawet ci, którzy do barw nie przywiązują większej wagi także żyją w kolorowym świecie. Może to ryzykowne wkładać do jednego worka obrazy z galerii sztuki, codzienne ubrania, uliczne światła, parkową aleję, stroje sportowców i dyplomatów, wzruszający zachód słońca, soczystą paletę warzyw i owoców na straganie i codzienny karnawał w zatłoczonym autobusie. A to wszystko przecież nasza codzienność. Z palety możliwości wybieramy sami, ale nawet własne decyzje  mogą zapadać pod jakimś wpływem. Producenci dóbr wszelakich i twórcy reklam wielce się starają przyciągnąć uwagę jak największej liczby ludzi. Czy kolor może nie mieć znaczenia? Znów pytanie retoryczne. Zostawmy jednak świat marketingu, reklamy i zapracowanych grafików. Chodźmy do lasu albo nad jezioro. Tam to się dopiero dzieje! Piękno i moc natury zachwyca i powala. I jeszcze to dostojeństwo. Czy to powierzchnia jeziora, jakaś skała czy wyrastająca na niej maleńka roślina. Zobaczysz to piękno, zachwycisz się i wzruszysz, tym bardziej gdy zrozumiesz, że nie oczekiwano tego po tobie. Żadnych kampanii reklamowych i strategii przyciągania uwagi potencjalnych odbiorców. Jest tyle darmowego piękna, wystarczy je zauważyć. 

Nie trzeba być malarzem, by doceniać kolory, otaczać się nimi, nasycać. Każdy może z nich korzystać, świadomie wybierając takie które cieszą, rozweselają albo uspokajają. Bo codzienne życie jest kolorowe. Czasem barwne jak pudełko kredek lub lśniące dwustronne cekiny, czasem stonowane, subtelne i niewyraźne, a czasem znów intensywnie głębokie. Kolor to nie tylko zewnętrzny atrybut przedmiotu, to coś więcej, nie przypadkiem mówi się o zabarwieniu emocjonalnym.
 Czym jest dla nas postrzeganie kolorów? Wychodząc od konkretu, od zmysłowego doświadczenia można to sprowadzić do fizycznego procesu, w którym wiązka światła o konkretnej długości przez nerw wzrokowy dociera do odpowiedniego miejsca w mózgu i tam tworzy się obraz. Wydaje się to proste nawet dla kogoś, kto nie był zbyt mocny z fizyki i na tym wytłumaczeniu można by zamknąć temat. Nic z tego. Wiązka światła dotarła do mózgu, powstał obraz, ok. Ale to nie jest koniec, możliwe że to dopiero początek, tak naprawdę niewiele wiemy, co się w tym mózgu dzieje, z czym lub z kim spotka się ten obiekt stworzony z wiązki światła, jaki nastrój wywoła,  jakie wspomnienia powrócą, jakie marzenia powstaną, jakie myśli wypłyną z głębi granatów, szafirów i błękitów…