piątek, 27 grudnia 2019

Botaniczna chusta i nowy element w dzierganiu

Ostatnio dużo robię na drutach. To czas przypominający żniwa. Dziergam dużo i szybko, choć i tak mniej niż bym mogła, mniej niż bym chciała. Gdy tylko taka myśl pojawia się w mojej głowie po prostu odkładam robótkę i wstaję, właściwie to najpierw dochodzę do końca rzędu i dopiero wtedy robię sobie przerwę.  Nie ścigam się z czasem, nie mam targetów, choć targają mną dziewiarskie żądze i zachłanność na kolejne dzianinowe wyzwania. I to bym chciała sprawdzić i tamto spróbować, trzeba też skończyć to co zaczęłam. Gdy do głosu dochodzi natarczywość i pośpiech mówię sobie stop! Odkładam druty, włóczkę, a nawet myśli o dzierganiu. Taka świadoma pauza to nowy element w mojej dziewiarskiej pracy. Wyczuwając jakiś pośpiech i natarczywość po prostu wstaję i robię sobie przerwę. Zastosowałam to dobrych parę razy i muszę przyznać, że bardzo mi się podoba, wprowadza bowiem pewien dystans i przypomina że nie muszę, a mogę. A to zupełnie zmienia postać rzeczy. Znając siebie wiem, ze nadal będę żywiołowo zabierać się na nowe pomysły, ale mam nadzieję, że uda mi się poskromić mojego wewnętrznego poganiacza. W każdym razie będę mu przypominać o nowych zasadach. Ciekawe jak nam się ułoży;-)

Mija kolejny rok.  Wraz z czasem zmieniają się nasze ciała, ubrania i upodobania. Najciekawsze wydają mi się zmiany powolne, subtelne, na początku niezauważalne, a potem już trwałe i być może nieodwracalne. Nie zawsze można uchwycić konkretny moment, od kiedy coś się zmieniło. Jest tak wiele czynników, które wpływają na drobne, codzienne decyzje, cóż dopiero mówić o kolejach życia. Jestem jednak przekonana, że poprzez dokonywanie takich, a nie innych wyborów można kształtować swoje życie i nadawać mu smaku i wypełniać kolorami.

Jeden ze swoich rysunków zawartych w książce „PLUS MINUS podręcznik do myślenia” Janusz Kapusta podpisuje „Im szybsza podróż, tym bardziej zamazany obraz”. W pośpiechu umyka wiele ciekawych szczegółów, a zarazem cały obraz traci na ostrości. Czy zawsze trzeba się spieszyć? Nawet gdy robi się na drutach? Nie, nie zawsze, choć oczywiście czasem trzeba.

Jako przyczynę gonitwy uznaje się zwykle brak czasu. A może właśnie z uwagi na ten brak czasu wypadałoby trochę zwolnić? Po prostu uszanować ten czas który nam dano, docenić go, sensownie wypełnić, a nie szaleć jak owad zamknięty w słoju.

W obawie aby moje myśli i słowa nie nabrały melodii dydaktyczno motywacyjnej zamykam te rozważania i przechodzę do prezentacji jednej z moich ostatnich dzianin. Zostałam poproszona o zrobienie chusty na urodzinowy prezent. Wybór padł na projekt Botanical Garden Shawl autorstwa Kristen Finlay. Decydujący był właśnie ten botaniczny, łagodny motyw. Pisząc wcześniej o zmianach upodobań miałam na myśli między innymi odejście od kanciastych, ostrych wzorów i poszukiwanie łagodniejszych form. Co ciekawe sam wzór to jeszcze nie wszystko, na ostateczny wygląd dzianiny ogromny wpływ ma też wybrany materiał. W tym wypadku rysunek ażuru przykryty jest puszystością moherowej wełny i zmiennością kolorów. Mam już na drutach kolejną wersję tej chusty i sama jestem ciekawa jak wyjdzie z innej włóczki.

A oto chusta Botanical Garden Shawl wykonana z włóczki Sheepjes Stardust, w kolorze Orion. Lśniąca nitka dodaje tej dzianinie blasku, subtelnego, lecz zauważalnego.

Sesja zdjęciowa  w środku lasu, w środku zimy, bez stresu, bez pośpiechu…














niedziela, 15 grudnia 2019

Wydziergane pod choinkę


Tworzenie dzianinowych rzeczy może odbywać według jednego z trzech sposobów. Pierwszy to podążanie za gotową instrukcją, drugi to realizowanie wyobrażonego projektu, w trzecim nie ma instrukcji, a projekt powstaje w trakcie pracy. Żadna z tych metod nie jest ani lepsza, ani gorsza, ani łatwiejsza, ani trudniejsza od innych, w końcu każdy dzianinowy wytwór ma niepowtarzalny charakter. Każdą z tych trzech ścieżek przechodziłam, lecz o żadnej nie powiem „nigdy więcej”, na pewno będę do wszystkich wracać, z nadzieją że kiedyś zboczę gdzieś przypadkiem i  znów odkryję coś nowego.

Pierwszy sposób na gotowy przepis z pozoru zdaje się najprostszy, bo wszystko podane jest na tacy, atrakcyjne zdjęcia i opis wykonania. Problemy mogą się pojawić przy rozkodowywaniu instrukcji, czasem nie wystarczy samo rozumienie skrótów i technik, pewne rzeczy trzeba sprawdzić, przećwiczyć, opanować. Wymaga to czasu i uwagi, a w efekcie wzbogaca się swój warsztat i robi krok do przodu. Z tego powodu lubię gotowe projekty. To nie tylko pomysł na czapkę czy sweter ale też możliwość poznania nowych rozwiązań. Gorzej, gdy w opisie są błędy, człowiek tego nie widzi, czas traci i myśli że się pomylił, podchodzi raz i drugi, potem jeszcze na spokojnie trzeci i dopiero wtedy zauważa byki. Raz nawet zastanawiałam się, czy nie napisać do redakcji pisma, ale nie miałam na to czasu, poprzestałam na wyrzuceniu gazety. Jakby nie było wtedy też czegoś się nauczyłam.
Instrukcja może pochodzić z Internetu, z książki, czasopisma albo z głowy. Raz nauczony sposób dziergania bywa powielany czasem przez lata, zmienia się tylko kolor włóczki i rozmiar skarpet.

Drugi sposób – zrobisz sobie coś takiego, wiesz jak powinno to wyglądać, jak się układać lub jak leżeć. Czując się coś już tam umiejącą dziewiarką porwiesz się na taką pracę bez wahania. To tylko czapka, szal, czasem sweter, nic trudnego, prawe, lewe, musi się udać. Jeśli jesteś w gorącej wodzie kąpana natychmiast nabierzesz oczka. Co z tego wyjdzie? Cóż… Czasem dokładnie to, co miało wyjść, a czasem lekcja pokory. A może by tak z włóczkowych zapasów wydziergać zasłonę, za którą skryłyby się  projekty tak nieudane, że aż wstydliwe i tak ambitne, że aż nieskończone.

I w końcu trzeci sposób. Nie wiadomo jak się za to zabrać, zobaczy się co wyjdzie. Wydaje się wariackie, ale powiem szczerze że bardzo lubię takie dzierganie. Jest ryzykowne, ale i ekscytujące. Nie ma gotowego projektu, bo nie wiadomo jaki miałby być. W przypadku dziergania odzieży w trakcie pracy mierzy się i w zależności od efektów modyfikuje. Spróbuję, zobaczę, okaże się.

To podejście zastosowałam przy dzierganiu zabawek. Maskotka jak maskotka, trudniej z pacynkami na rękę. Oczywiście próbowałam znaleźć graficzne podpowiedzi, jednak po tym jak ukazały mi się same miniaturki na paluszki zdałam się na siebie. Chciałam zrobić wilka i Czerwonego Kapturka, nie bardzo wiedziałam jak. Najlepszymi doradcami są w takich sytuacjach druty i włóczki, nabiera się oczka i patrzy co powstaje. Znałam mniej więcej charakter wilka i usposobienie Kapturka, dobrałam pasujące do siebie kolory i zaczęłam dziergać. Nie miałam pojęcia co z tego wyjdzie, dziergałam w skupieniu jakbym słuchała nieznanej bajki, bardzo byłam ciekawa jak się ona skończy.

Po tej przygodzie, tak pełnej napięcia potrzebowałam jakiegoś luzu, nieśpiesznego ruchu, spokoju. Zrobiłam szydełkową maskotkę - żółwia.

Dla wnuczki wydziergałam pacynki z jej ulubionej ostatnio bajki, a dla wnuczka maskotkę. Tylko proszę im tego nie pokazywać przed Gwiazdką.





















ps. Ten żółwik  zgodnie z żółwimi zwyczajami nie jest zbyt dynamiczny, ale fajnie się z nim bawić, ma granulowane wnętrze i miło brzmiący dzwoneczek w główce. 


piątek, 6 grudnia 2019

Czapki niebieskie

Czas drobiazgów, czas czapek, czas z brakiem czasu. Mam wrażenie, że wiruję wokół różnych osi. Przechodząc z jednej konstelacji w drugą zatrzymuję się na chwilę i jeśli akurat mogę to sięgam po druty. Czuję wtedy, jak krążące w myślach życiowe tematy uspokajają się i nabierają łagodniejszych kształtów. Możliwe też, że tak mi się tylko zdaje. Zwyczajnie robię na drutach, najczęściej w okrążeniach i chcąc nie chcąc sama się wyciszam. Podążając za włóczką i rytmem ściegu cieszę się zarówno powstającą dzianiną jak i wypełniającym mnie spokojem. Zdaję sobie jednak sprawę, że to rzecz ulotna, że w kosmosie życiowych spraw wszystko wciąż się zmienia. Nawet takie beztroskie i błogie dzierganie może czasem zmienić się w smutek i frustrację. Nie tym razem. Trzy niebieskie czapeczki dla dzieci to od początku do końca dzierganie przyjemne.

Pierwsza czapka jest moim drugim podejście do projektu Armley Beany and Slouch Woolly Wormhead. Wykorzystałam 50 gramowy moteczek dropsowego merino extra fine w kolorze szaro zielonym. Ta niebieska wersja wyszła mi lepiej niż wcześniejsza wrzosowa. A to już powód do zadowolenia.

Dwie kolejne czapeczki dla dwóch braciszków różnią się tylko rozmiarem. Zrobiłam je z podwójnej nitki Baby Alpaca Silk Dropsa w kolorze szaro niebieskim. Wykorzystałam prosty, sprawdzony ścieg, który znałam od dawna. Szukałam w sieci nazwy tego wzoru i na rosyjskich stronach przeczytałam, że jest to ściągacz polski. Przychodzą mi do głowy ruskie pierogi i ryba po grecku, a to przypomina mi, że już czas przygotować kolację.

Poza tym to miał być rekordowo krótki post. Usiadłam by napisać jakieś jedno zdanie, w którym pojawiłyby się czapki, czas i brak czasu, ale gdy dotknęłam klawiatury, stukot klawiszy sprowokował myśli i słowa do wirującego tańca. Nie zmieściłam się w jednym zdaniu, ale i tak to chyba najkrótszy mój post. 


A oto trzy niebieskie czapki, jeszcze bez główek które będą ogrzewać: 







po dwóch miesiącach dorzucam zdjęcie na dziecięcej głowie


niedziela, 1 grudnia 2019

O! Torus

To nie była pilna potrzeba, to nie była prośba. Padło tylko pytanie czy zrobiłabym coś takiego na drutach. Model matematyczny. Dwuwymiarowa powierzchnia, na której znajduje się 7 punktów połączonych ze sobą, każdy z każdym, a linie łączenia się nie przecinają.  

O! pomyślałam. Nie było to „o” jak zwykłe oczka lewe albo prawe, ani „o” jak symbol narzutu, tylko „o” jak obsesja, której wtedy jeszcze nie przeczuwałam, a która za chwilę miała mnie wessać, prawie na tydzień. Powiedziałam Michałowi, że oczywiście zrobię, choć nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. Kształt łatwy do zapamiętania, wiadomo o co chodzi, tylko jak go wydziergać? W poprzek i rzędami skróconymi? A może przez dodawanie i odejmowanie oczek z dołu do góry lub odwrotnie, tylko co dalej? Różne formy nadawałam już swoim dzianinom, od najprostszych do bardziej zaawansowanych, ale podobnego kształtu nigdy nawet nie próbowałam uzyskać. I im trudniejsze się to wydawało tym bardziej mnie wkręcało.  Jak ja lubię ten stan!

A ileż tematów do rozważań pociąga taki obiekt! Wszystko łączy się ze wszystkim, nic tylko siąść i pisać, zacząć od banalnej frazy „co ma piernik do wiatraka”, przez młyn i mąkę połączyć wiatrak z wypiekiem i zdziwić się brakiem logiki w znanym powiedzeniu. Mogłaby to być woda na młyn mottozmotka, ale nie ma czasu na lanie wody. Dziergam torus. Wypływają wspomnienia związane z moim zamiłowaniem do matematyki, pozwalam im uprzyjemniać czas dziergania, lecz nie zamierzam ich opisywać, przynajmniej teraz. Proces dziergania nowej formy jest tak ciekawy i burzliwy, że sentymenty muszą poczekać.

Powstaje torus, już prawie gotowy. Prawie. Jest już oponka, potrzebne jeszcze punkty i linie, żeby model przedstawiał  „zanurzenie grafu pełnego o 7 wierzchołkach w torus”.

Nie po raz pierwszy największym wyzwaniem okazuje się nie tyle uzyskanie właściwego kształtu, tylko to co zawsze – wykończenia.  Początkowo wydaje mi się to banalne, wystarczy przecież połączyć linie wyszywanymi liniami, znam prosty sposób. Etap pierwszy – uzyskanie podstawowej formy wyszedł nieźle. Potem kluczowe było połączenie powierzchni brzegowych. Za pomocą szydełka zamykam je kontrastową nitką, tuż przed końcem wypełniam oponkę silikonowym granulatem, zaszywam resztę i czuję, że duma wypełnia mnie jak ten miękki granulat. Czas na haft. Niestety zarówno igła jak i nitka tańcują brzydko. Uznaję że to wina nitki, bo za gruba. Znajduję więc cieńszą wełenkę w tym samym kolorze. Wcześniej jednak trzeba wypruć tę grubą. Cóż, są i takie momenty w pracy twórczej. Jeszcze nie płaczę, choć ładnej oponki już nie widać zza paskudnych krzywizn. Odczuwam na sobie jak rękodzieło może poruszać, a nawet szarpać emocjami, przypuszczam też, że może rozśmieszać. W każdym razie do pokazania ludziom ten torus zupełnie się nie nadaje. Przypominam sobie o Cecilii Jimenez, która zniszczyła fresk Ecce Homo i stała się sławna, ale nie, nie o to mi przecież chodzi. Zaczynam więc od nowa, robię jeszcze jedno kółko, tym razem haft zastępuję łańcuszkowym sznureczkiem, który bezboleśnie przyszywam cieniutką igłą. Oczywiście nie jest to ideał, następny byłby z pewnością lepszy. Ileż ja się nauczyłam w ciągu tego tygodnia!

Na koniec jeszcze zdanie z Wikipedii, żeby wyjaśnić co za hokus torus zrobiłam na drutach:

Torus – dwuwymiarowa powierzchnia obrotowa zanurzalna w przestrzeni trójwymiarowej, powstała przez obrót okręgu wokół prostej leżącej w płaszczyźnie tego okręgu i nieprzecinającej go.
Wyobrażeniem torusa może być napompowana dętka rowerowa lub powierzchnia obwarzanka.

Ps. Mam przed sobą ten gorszy model z krzywymi liniami i wiecie co.. lubię go. A tak wygląda drugi, poprawiony. 








piątek, 22 listopada 2019

Skarpetkowa symetria


Moje pierwsze skarpety! Wyczekane, wydziergane, własnoręcznie zrobione, oto one.

Zastanawiam się jednak, na ile mijam się z prawdą nazywając je pierwszymi. Kiedyś dawno temu skarpetki zrobiłam. Nieścisłości w dziewiarskiej biografii mogłabym usprawiedliwiać słowami starej piosenki - „każda miłość jest pierwsza”, ale wtedy to nie były jakieś miłosne uniesienia.

Gdy jako dziecko uczyłam się robić na drutach, musiałam też zaliczyć skarpety. Niespecjalnie mnie to kusiło, a mama naciskała. Na pięty. Trzeba nauczyć się formowania pięty. No dobra, nadziubałam się i  jakoś opanowałam ten klin, też mi coś, tyle zachodu dla zwykłych skarpet. W każdym razie miałam to z głowy, i to na bardzo długie lata.

 Zaraz potem wydziergałam sobie getry w grubej wełny, kolorowe, z żakardowym wzorem. Dumna byłam z nich ogromnie, ale już pierwszego dnia przekonałam się, że są niepraktyczne. Aby zaprezentować ogrzewanie części nóg, trzeba było inne fragmenty kończyn narazić na marznięcie. Tamtych swoich skarpet nie pamiętam, ale na pewno były noszone, niezauważalnie, zwyczajnie, w końcu znoszone i zniszczone jak wiele innych, podobnych. Z niefarbowanej owczej wełny, którą uprzędła moja babcia. Wtedy moim podejściu do skarpet nie było szalonych uniesień, zwykła rzecz, nawet znój, tylko tyle. A teraz budzi się taki sentyment, który ogrzewa serce mocniej niż najcieplejsze dzianiny. Myślę o mojej mamie wciąż dziergającej skarpety i o babci, która od wielu lat już nie przędzie żadnej wełny. Choć w życiu powstało już całkiem sporo nowych wątków,  to we mnie ciągle jeszcze przędzie się ta nić, która łączy mnie z przeszłością. A swoją drogą zastanawiam się, co stało się z babcinym kołowrotkiem.

Gdy po latach wróciłam do dziergania i zachłannie rzucałam się na kolejne możliwości, to jednak skarpety zawsze pozostawały poza obszarem mojego zainteresowania. Nie żeby mi się nie podobały, wręcz przeciwnie, ale wiadomo było, że przecież skarpet to ja robić nie będę. Trudne, pracochłonne, kiedy ja bym na to znalazła czas. Uparte przekonanie z czasem zaczęło się kruszyć i nie wiadomo kiedy zamieniło się w pragnienie wydziergania skarpetek. Gdy na zmarznięte stopy naciągałam skarpety zrobione przez mamę myślałam, że już chyba pora na własne. W każdym razie plan się umacniał– zrobię na pewno. Mijała kolejna zima i dalej nic, zachwyty nad projektami innych dziewiarek wzmacniały moje postanowienie, ale też trochę onieśmielały.  Brakowało mi jakiegoś impulsu. I pojawił się wreszcie, w najlepszym chyba momencie. Bodźcem do wcielenia w życie skarpet stało się listopadowe zadanie w ramach wyzwania z Kamilą Wojciechowską – Jeden motek, wykończ zapasy, odczaruj angielski.  Z przyjemnością nabrałam na druty miękką wełnę Scheepjes Our tribe w kolorze 968 – o wymownej nazwie Happy ind red. Szukałam prostego ażuru z niewielkiej liczby oczek, wybór padł na ścieg „wodospady” –  coś w sam raz na moją dziewiarską ekspresję. Kryzys pojawił się za kostką  przy zbyt nagłym przejściu kolorów, już miałam rzucić to w kąt, nawet poszłam wyszukiwać innej wełenki, ale wieczorem uznałam, że przecież nie muszą być identyczne i wróciłam do dziergania. Wyszło nieźle. Wełna super miękka i miła, nawet kolor grzejący, niech no tylko dopadnie mnie znów przeziębienie to wskakuję do łóżka w nowych skarpetach. Albo i bez przeziębienia, nie wywołujmy wilka z lasu. 

Potrzebuję też mocniejszych skarpet, takich do ćwiczeń, gdy podłoga zimna a buty niewskazane. Przekonawszy się, że skarpety robi się szybko i przyjemnie, szukam odpowiedniej wełenki, najlepiej w jakimś żywym kolorze. Zamiast szaleć z resztkami, bawić się w wesołe paski, tym razem wybrałam wersję jednobarwną.  Mam taką wełnę z odzysku, w  ilości „wystarczy na sweter”, w kolorze wściekle turkusowym, zbyt ciężkim dla dzieci, zbyt krzyczącym dla dorosłych, a dla każdego zbyt gryzącym. Za to na skarpety – fantastyczną. Skorzystałam z wzoru „Entwined  House Socks for Ladies” Margaret MacInnis, z którego nauczyłam się wzmocnionej pięty, z opisem dojechałam do pięty a resztę już robiłam trochę z opisu Kamili, trochę na oko.

Moje pierwsze skarpety, trochę ich jest, pierwsze wydziergane dawno temu i pierwsze w nowej erze mojego dziergania, a za raz po nich drugie. Chwila, przecież w czerwcu zrobiłam też stopki, jakby nie było to też rodzaj skarpet. Kończę więc, by nie pogubić się w tym wyliczaniu co było pierwsze, co ostatnie… Jedno wiem na pewno, skarpety to fajna sprawa, a sądząc po ilości zdjęć wygląda na to, że i obiektyw je polubił…

































piątek, 8 listopada 2019

Męski sweter - fakt dokonany


Sama nie wiem jak zacząć, od początku, od końca, a może w ogóle się nie rozpisywać, tylko w dwóch słowach ująć fakt dokonany – męski sweter.

Prosta sprawa, rzec by można „nic dodać, nić ująć”. Tyle, że dodawanie i ujmowanie jest istotą wielu procesów. Na przykład tworzenie dzianiny można sprowadzić do wyliczania oczek w taki sposób, by w efekcie uzyskać pożądany kształt. I choć to prawda, brzmi jakoś dziwnie i może nasuwać pytanie, co w tym dzierganiu takiego fascynującego.

Tak to bywa ze zbyt zwięzłymi streszczeniami, że niekiedy mogą od prawdy  trochę oddalać.

Czasem, gdy po skończeniu książki ponownie czytam opis na okładce to dziwię się, jakbym czytała o czymś zupełnie innym. Poświęcam jeszcze chwilę temu skrótowi, stwierdzam że owszem, wszystko to prawda, ale raczej nie oddaje moich wrażeń z lektury. I dziwię się jeszcze bardziej, lecz nie oburzam się. Odkrywam wtedy, że bardzo ciekawe rzeczy dzieją się gdzieś pomiędzy, na granicy oczywistego planu, czasem wcześniej, czasem po fakcie.

Jeszcze zostając przy czytelniczych porównaniach – nie tylko sama lektura jest szczególnym doświadczeniem, ale i to co dzieje się wcześniej i później. Dokonując wyboru książki często opieramy się na tym co już wiemy, na swoich przekonaniach i wyobrażeniach, ale też na nowych informacjach i sugestiach napływających z zewnątrz. Jeszcze ciekawsze wydaje mi się to, co dzieje się po przeczytaniu książki. Możliwość podzielenia się z kimś wrażeniami jest dla mnie czymś bezcennym, bez względu na to, czy jest to wspólny zachwyt czy też spór. Wartość lektury czy filmu podkreśla osobisty werdykt – „kiedyś do tego wrócę”. I to też jest ciekawe - to drugie życie książek. Niektóre oddaję do biblioteki, inne stoją na półkach, do ponownego czytania, do pożyczania bliskim, do stopienia się z tłem. Są też ciekawe egzemplarze, książki których póki co czytać nie zamierzam, ale ani mi się śni ich pozbywać. Gdy czasem na takiej zawieszę wzrok, wówczas budzi się jakiś sentyment, albo coś się przypomina, to co kiedyś było, lub do czego zmierzam, albo jakaś myśl, która dawno temu zapadła mi w pamięć i którą lubię odświeżać. Patrzę na grzbiet „Myślenia i mowy” Wygotskiego w żółknącej serii klasyków psychologii i wraca do mnie to świetne zdanie, że myśl jest jak chmura, z której pada deszcz słów.

Ileż z tego krótkiego zdania można wyciągnąć wniosków i to całkiem praktycznych! Na przykład dlaczego nie zawsze się rozumiemy, dlaczego nie zawsze udaje się nam precyzyjnie wyrazić.  Powiązane i zależne żywioły tworzą jedną rzeczywistość, jednak poszczególne jej elementy odbieramy zupełnie inaczej. Inaczej patrzy się na obłoki, a inaczej moknie w deszczu. Łatwiej zachwycać się widokiem chmur niż padającego deszczu. Po ulewie zostają przemoczone buty, kurtki ciężkie od wody, mokre drogi i kałuże. Na szczęście w kałużach też czasem odbija się niebo.

Ciekawe to wszystko, w każdym razie dla mnie, rozumiem jednak że moje słowa mogą być odbierane jak  „lanie wody”. Potoczny zwrot, a jak się okazuje ma naukowe konotacje.

Słucham?... Jestem, jestem…. Piszę tekst na bloga. O czym piszę? O swetrze, który skończyłam ostatnio. Właściwie to już kończę, jeszcze parę słów o nim i o tym, jak nie powstał całkiem inny męski sweter.

Od ponad roku miałam w planach wydzierganie jasnego swetra jakimś strukturalnym ściegiem, lecz jak dotąd nie trafiłam na odpowiednią wełnę, czasem spodobał mi się jakiś tweed, ale zawsze czegoś mu brakowało, a to za cienki, a to za gruby, albo nie te kolory. Myślę, że bez trudu znalazłabym właściwą włóczkę, gdybym tylko była pewna co do projektu. Chciałam tym razem zrobić rękaw metodą continuos, ale znów żaden projekt nie wpadł mi w oko. Mogłam wprawdzie skorzystać z wzoru na damski sweter, ale nie bardzo wiedziałam jak to modyfikować na potrzeby męskiego ramienia. Mijały tygodnie, miesiące, zawsze coś robiłam na drutach, a przed każdym nowym projektem oglądałam moje włóczkowe zasoby. Pewnego razu uświadomiłam sobie, że te przeglądy zabierają mi trochę czasu. Wniosek nasunął się sam, za dużo tego mam. Czas uszczuplić zapasy, ale jakoś tak konkretnie, jeden mały kłębuszek zamieniony w mitenki nie czyni wiosny, choć niewątpliwie umili jesień i zimę. Sięgam więc po zgrzewkę włóczki Alize lanagold clasic, w której kiedyś  spodobało mi się połączenie brązu z granatem. Podejmuję męską decyzję i nabieram oczka na sweter. Robię na oko, z głowy, tak jak potrafię, od góry, raglan podkreślam pasmem ściegu francuskiego i taki sam motyw wstawiam na bokach. Poza tym włoski koniec i początek, plus rulonik przy dekolcie. Powstaje prosty, zwyczajny sweter.













  


piątek, 25 października 2019

Jeśli jesień to czas na wełniane drobiazgi…

„Oto, co ostatnio spadło mi z drutów” – mawiają dziewiarki pokazując swoje prace.

Jakże pasowałby mi ten zwrot właśnie teraz, jesienią, gdy chcę zaprezentować trochę dzierganych drobiazgów. Mogłabym napisać, że te małe formy spadają mi z drutów jak liście z drzew, Prawda jest jednak taka, że tylko wrzosowe mitenki z czapką powstały jesienią. Pozostałe rzeczy robiłam jeszcze latem. Odkąd  dzięki Kamili odkryłam jaka to fajna rzecz, postanowiłam tworzyć kolejne wersje w tak zwanych wolnych chwilach. Mały moteczek włóczki i krótkie kolorowe druciki mieściły się w niewielkiej kosmetyczce i mogłam zabierać je z sobą prawie wszędzie. Wyobrażałam sobie że do jesieni to powstanie ich tyle, że przydadzą się solidne grabie, żeby je potem wszystkie zebrać. Mijały tygodnie i miesiące, a tych wyobrażonych drobiazgów jakoś nie przybywało. To znaczy pojawiały się, od czasu do czasu i raczej nieśmiało niż brawurowo i hurtowo. 
Za to jesień przyszła szybko i nie marnując danego jej czasu każdego dnia kreuje nowe widowisko i pozwala nam napawać się swą zjawiskową urodą. Liście lśnią w słońcu, opadają, wirują, tańczą i szeleszczą pod nogami. Jest tegoroczna jesień tak piękna i ciepła, że nie mam do niej o nic pretensji, ani o szybciej pędzący czas, ani o krótsze dni, ani nawet o nielekką jesienną infekcję, która na parę dni zwala mnie z nóg i więzi w domu. Na szczęście mam za oknem piękny widok, który o tej porze roku zmienia się z godziny na godzinę, w konarach drzew energicznie buszują sikorki, po cichu opadają liście, a sprytne wiewiórki prezentują swoją zwinność i ogony tak puszyste jak w dziecięcych rysunkach. Zachwycająca jest też sójka i jej błękitne piórka, szkoda że nie pozwala mi się sfotografować. Patrzę wciąż na te drzewa i zapominam, że jestem w mieście i że na razie nie wychodzę z domu. Przypominam sobie jednak o moich jesiennych drobiazgach wydzierganych latem, o tym, że zdjęcia były zrobione od razu, więc teraz mogę po nie sięgnąć  jak po przetwory z domowej spiżarni. I oto trzy pary mitenek, pierwsze ze skarpetkowej malabrigo dla Kasi, którą ubiegłej zimy zachwycił motyw tulipana, obiecałam że zrobię do jesieni, zrobiłam. Drugie z różowego moteczka nieznanego pochodzenia. Trzecie – wrzosowe to już osobna historia i kolejna lekcja dziewiarskiej pokory. Pomysł powstał po skończeniu wrzosowego swetra, pamiętałam że mam trochę fantastycznej cool wool i postanowiłam zrobić z niej wspaniały komplet, nie wiedziałam jeszcze dla której z moich sióstr będzie to prezent. Wykorzystałam wzór Armley Beany and Slouch Woolly Wormhead. Z wzoru na czapkę przeniosłam również na mitenki motyw zmniejszającego się warkoczyka i już w trakcie dziergania odbierałam swoją nagrodę na ten pomysł. Mitenki wyszły całkiem fajne, niestety nieidealne zmniejszanie obwodu czapki na powierzchni oczek lewych dyskwalifikują to nakrycie głowy jako prezent. Cóż przyjdzie mi samej nosić tę czapkę z widocznymi krostkami i myśleć o tym, że ciągle jest coś, czego chcę się nauczyć.