sobota, 29 grudnia 2018

Same nagłówki

   Tak się składa, że czas prezentowy zbiega się z realnymi potrzebami czapkowymi, przez co w grudniu ręce dziewiarki są zajęte jeszcze bardziej niż zwykle, a i głowa uważnie pracuje, trzeba bowiem skupienia, by trafić w rozmiar, potrzeby i upodobania. W przypadku dziergania nakryć dla głów męskich przypisanych do konkretnych mężczyzn i noszonych przez nich kurtek  należy poskromić fantazje kolorystyczne i poprzestać na granatach i grafitach. Genialnym patentem na czapkę nie tylko męską jest projekt Beany, którego można się nauczyć z filmu instruktażowego zamieszczonego w Internecie. Wystarczy obejrzeć go raz, by każdą kolejną czapkę robić już na oko. Jest to znakomity wzór, przyjemnie się go robi, bez obaw co do rozmiaru, który reguluje się na końcu, a w efekcie powstaje czapka szalenie wygodna i praktyczna. I choć nie lubię powtarzać tego samego modelu, bez wahania zrobiłam dwie ciepłe melanżowe czapy, w jednej dominuje szarość w drugiej granat. To jeszcze nie wszystko, przydałoby się także coś cieńszego, więc z grafitowego merino zrobiłam lżejszą czapkę  prostym strukturalnym wzorem, zaś z granatowego kaszmiru lana gatto wydziergałam opaskę. Ależ to jest miła, ciepła i miękka wełna, ani trochę nie podgryza.. Spodobał mi się kiedyś taki nieregularny warkocz, nie wiedziałam jak to się robi, znalazłam w sieci schemat, nie ukrywam - było to wyzwanie, ale cóż jak się dziewiarka uprze to nie tylko japoński schemat rozkmini ale nawet przetłumaczy z polskiego na nasze, jak było w przypadku wzoru ażurowej plisy w mojej chuście z malabrigo w kolorze niebo i ziemia. Wtedy też zrozumiałam dlaczego polskie projektantki rozpisują swoje wzory po angielsku i jak bardzo pomocny w odczytaniu jest graficzny schemat, którego brak w wielu krajowych publikacjach dziewiarskich, zwłaszcza starszych.

Zdążyłam na czas z męskimi nakryciami głów, w kolorach szlachetnych, ciemnych i niebrudzących. Efekt był zadowalający, ale chciałam jeszcze zrobić coś jaskrawego, na swoją głowę. Fakt że mam już wiele czapek jedynie uprzyjemnia dzierganie, nie muszę się spieszyć ani martwić czy zdążę i jak to wyjdzie.  Rok temu kupiłam projekt Baloon over Bagan autorstwa Doroty czyli słynnego knitologa w podróży i miałam zamiar przeznaczyć na niego fantastyczny motek w kolorze jasnej, soczystej zieleni. Niesamowitym zbiegiem okoliczności właśnie wtedy, gdy miałam się za niego zabierać projekt pojawił się w sieci w nowych odsłonach. Myślę sobie, zaraz zrobię mój zielony balonik i z dumą powiem „mam i ja”. Moje przygody z balonami odleciały w dawną przeszłość i osiadły między stronicami zapomnianej już powieści Julisza Verne, ale jednak pamiętam, że wcale nie jest tak łatwo wystartować z balonem. W moim przypadku też tak było, należało najpierw dotrzeć do pliku z projektem. Po nie tak dawnej awarii komputera i ratunkowym przenoszeniu danych na pamięć zewnętrzną nie było nawet pewności, że akurat ten folder przetrwał. Jednak znalazłam go, a co przy okazji przejrzałam to ho, ho. Tyle skarbów zapomnianych i chyba tyle samo śmieci, o których myślałam, że to coś cennego.

Jest projekt, czas narzucić wełnę na druty, nabieram oczka, robię próbkę i mój zielony balon musi odlecieć hen, hen, wełna zdecydowanie za gruba, kombinacja rozmiarem drutów niewiele zmieni. O nie! Nie zostawię tego tak, tego zmęczenia buszowaniem w komputerze i tego rozczarowania co do zaplanowanej zieleni. O nie, nie będzie frustracji, będzie czapka, tylko inna, zaraz się okaże jaka. Otwieram więc jedno z pudeł z zapasami i co widzę? Choć w środku jest pełno ja widzę tylko jeden kolor, ciepły, ciekawy, niebanalny i odlotowy, w sam raz na balonowy wzór. Są to dwa moteczki wełny sublime extra fine merino w kolorze malinowym. Jest to malina już chwycona przymrozkami, a mimo to rozkosznie słodka, tym słodsza że niespodziewana. Dobrze jest mieć coś takiego w zapasach, dobrze też mieć fajny projekt, który poprowadzi do celu. Sięgam więc po instrukcję, zosiosamosizm zostawiam między pudłami i  grzecznie linijka po linijce jadę z wzorem, a jest on tak elegancko rozpisany, że do schematu zaglądam dopiero przy 37 rzędzie.  Czapka wyszła świetna.

A oto wszystkie nagłówki wydziergane  przeze mnie w grudniu:


















wtorek, 18 grudnia 2018

Fajna fuksja

Mała rzecz, a cieszy, grzeje i świetnie się sprawdza zimową porą. Zabieganym dorosłym i niecierpliwym dzieciom ułatwia przed wyjściem proces ubierania. Czym jest ta mała rzecz? To swojego rodzaju otulacz na szyję, szczerze mówiąc nie znam właściwej nazwy tej części garderoby. Spotkałam się z takimi określeniami jak „sam golf”, śliniaczek, maniszka, przodzik, komin, ale jakoś żadna z tych nazw mi nie pasuje. Nie żebym chciała się przyczepiać do komina lub otulacza, to przecież sensowne i neutralne nazwy, ale nie odnoszą się jednoznacznie do tego właśnie przedmiotu. Wachlarz otulaczy jest tak szeroki, że mieści w sobie szale, chusty oraz kominy, które też są bardzo różne, najczęściej dłuższe i szersze niż mała rzecz, o której piszę. Weźmy takie mitenki, nie da się pomylić z innymi drobiazgami, a jeśli ktoś nie wie o co chodzi, wystarczy powiedzieć że to rękawiczki bez palców. Wygodne, praktyczne, śliczne, tak o nich myślę, gdy oglądam cudze rękodzieło,  a gdy zimą na mrozie przychodzi mi odebrać telefon zastanawiam się dlaczego jeszcze sobie takich nie zrobiłam. No oczywiście mam to w planach. Wracając jednak do tego zimowego drobiazgu ogrzewającego szyję, można by analogicznie do mitenek nazwać go golfem bez tułowia i rękawów, ale wywołuje to we mnie dość upiorne skojarzenia, jakoś zbyt wiele tych utraconych elementów. Śliniaczek? No cóż, nie będę krytykować odwołań do dzieciństwa, z wełny „baby merino” robi się męskie ubrania i to jest dopiero coś. Rozumiem, że w śliniaczku chodzi o wygląd i kształt, ale jakoś tak aspekt funkcjonalny nie daje o sobie zapomnieć. Zwłaszcza w skojarzeniach zimowych. To chyba nic fajnego ślinić się na mrozie.
Kto wie czy mała popularność tego kawałka dzianiny na szyję nie wynika przypadkiem z braku właściwej nazwy.
Ale jest też  bardzo możliwe że ten przedmiot ma własne określenie, termin konkretny i oczywisty, a ja po prostu o  tym nie wiem, tkwiąc we własnej rzeczywistości jak w bańce. Jeśli tak to chętnie poznam tę nazwę i znajdę dla niej miejsce w  moim słowniku, zamierzam bowiem wydziergać jeszcze niejedną wersję tej zimy. Wersję otulacza, nie zimy, dziergania wersji żadnej pory roku w moich planach nigdy nie było.  Dość jednak dywagacji terminologicznych, jak zwał tak zwał, czas pokazać co zrobiłam na drutach. Oto zimowy komplet składający się z golfowego otulacza i czapki. Powstał on z wełny malabrigo rios, w kolorze obłędnej fuksji, balansującej między intensywnym różem a świetlistym fioletem.  W obecnych realiach świetlnych, czasowych i atmosferycznych kolor ten jest dość trudny do sfotografowania, na szczęście na żywo wygląda bardziej żywo i radośnie.










 I jeszcze jedno zdjęcie na płasko.




Rok temu o tej porze nie tylko z nazwą  miałam kłopot, ale nawet nie miałam pojęcia jak się za to zabrać. W żadnej książce i gazecie nie miałam gotowego projektu, przeszukując Internet trafiłam na rosyjski filmik instruktażowy i na tej podstawie wydziergałam dwa otulacze, powiedziałabym bliźniacze, gdyby nie różnica wielkości. Wykorzystałam szlachetną włóczkę „z odzysku”, w kolorze pięknej, intensywnej fuksji. Z kronikarskiego obowiązku i z obawy, by popaść w fuksjową fiksację dodam, że ubiegłej zimy wydziergałam jeszcze jeden taki golfowy otulacz z miłej i miękkiej wełny w niebanalnej,  głębokiej czerwieni, ale nie mam zdjęcia na podorędziu. Tymczasem pamiątkowe zdjęcia z ubiegłego roku.


W marcu z resztek malabrigo dorobiłam do kompletu mitenki












czwartek, 13 grudnia 2018

Małe szaleństwa w przedświątecznym międzyczasie.


Minęło już parę dziesięcioleci od czasu, kiedy ostatnio interesowałam się ubraniami dla lalek, a szczególnie dla jednej o imieniu Petronela. Bardzo ważnym elementem zabaw z lalkami było wymyślanie i tworzenie nowych kreacji na miarę dziecięcej wyobraźni i realnych możliwości. Na etapie rysunków przeważała fantazja, a przy wykonywaniu dochodziły do głosu różne ograniczenia materii. Muszę przyznać, że i dziś sporo moich projektów dzieli się na te dwie fazy, entuzjazm i niemal zachwyt nad tym, co planuję zrobić, a potem zmaganie z materiałem i swoimi możliwościami, aby efekt finalny był choć trochę podobny do tego, co sobie wyobrażałam. Wróćmy jednak do moich dziecięcych przygód z przyodziewaniem lalek. Pamiętam, że doświadczyłam wówczas krawieckiej porażki i dziewiarskiego sukcesu. Z  pozoru najprostsze rozwiązanie polegające na wycięciu w szmatce dziury na głowę okazywało się nie tylko mało efektowne, ale po prostu beznadziejne. Na szczęście władając już jako tako szydełkiem mogłam zrobić szałową spódnicę, w talii dopasowaną a potem coraz bardziej rozkloszowaną, sama byłam zaskoczona efektem wbijania jednego słupka więcej w każdym oczku kolejnego rzędu. I robiłam to z głowy, bez żadnej instrukcji, wyszło tak, że jeszcze dziś pamiętam. Potem na długie lata zupełnie zapomniałam o lalkach i ubrankach dla nich. Jeśli nawet wśród zabawek moich synów były jakieś istoty człekokształtne, to i tak żaden z tych lego ludzików nie wykazywał zapotrzebowania na odzież.
W tym roku Julia zapytała mnie, czy mogłabym wydziergać jakieś ubranka dla lalek, telefonicznie podała mi wymiary i dała wolną rękę w kwestii fasonów, materiałów, kolorów. Hulaj dusza! Z radością wzięłam się do pracy.
Wzbogacenie mojego drutowego repertuaru o te nietypowe drobiazgi przypadło na czas przedświąteczny, dając mi trochę beztroskiej zabawy i dystansu do bardziej ambitnych zadań.
Niejedna dziewiarka chciałaby na gwiazdkę obdarować najbliższych stworzoną przez siebie dzianiną, pomysłową, idealnie dobraną, starannie wykonaną, miłą w dotyku, wygodną, praktyczną …. Tylko czasu nie ma.
Co innego z rozmiarem lalkowym, już narzucając oczka na druty wiadomo, że na pewno uda się wydziergać w zaplanowanym czasie, nie braknie też włóczki. Odpadają również pytania czy może dana przędza alergizuje albo okrutnie gryzie. Lalki są ponad to. W każdym razie nic o tym nie wspominają. Poza tym niewiele o nich wiem, nie mam nawet pojęcia czym się zajmują, jakie mają upodobania, czy ich tryb życia wymaga strojów sportowych czy bardziej wytwornych.  Nie wiem, czy ubranka które zrobiłam spełnią ich odzieżowe potrzeby, ale mam nadzieję że sprawią radość ich właścicielce, Teresce, dziewczynce piękniejszej niż wszystkie lalki na świecie. A w kwestii malutkich ubiorów jestem gotowa na ciąg dalszy. 

Poniżej kolekcja gwiazdkowa:
 otwiera ją biała suknia śnieżynkowa ze srebrzystymi wykończeniami. 

do kompletu czapka, którą można dopasować za pomocą sznureczka, więc nie spadnie z głowy nawet podczas piruetów na lodzie




kolejny drobiazg to prosta raglanowa tuniczka z kontrastowymi guziczkami


więcej zamaszystości ma spódnica z ażurowym motywem


jest to spódnica dwustronna, połączyłam dwa guziki, aby zapięcie również było dwustronne


letnia bawełniana sukieneczka


i coś na chłodniejsze dni, raglanowy golf


jest jeszcze mała zapinana torebeczka


i coś od czego zaczęłam pracę nad tą kolekcją, futerko w kolorze fuksji  wykonane z fantazyjnej włóczki. Jedyny problem z tym  wdziankiem to trudność sfotografowania go, ale wierzcie na słowo, że jest szałowe.



środa, 14 listopada 2018

Dziecinnie, prosto, niebiesko.

Edytka poprosiła mnie o zrobienie na drutach kocyka dla jej siostrzeńca, który wkrótce ma się urodzić. Ucieszyłam się. Pojawia się nowy człowiek, choć całkiem bezbronny to zmienia świat, rodziców ubiera w nowe role i zadania, ogranicza im sen, przynajmniej na początku, i sprawia, że serce rośnie dalej i bardziej niż powiedzmy brzuch. A w dalekiej orbicie jakaś dziewiarka z dziecięcą radością obmyśla projekt niebieskiego kocyka.

Pomysł na ten kocyk opracowywałyśmy wspólnie z Edytką, ona kupowała wełnę, decydowała o kolorach, proporcjach, ja podpowiadałam jaki rodzaj włóczki będzie odpowiedni, proponowałam ewentualne wzory, rozkład kolorów  i wreszcie dziergałam.  Zdawać by się mogło, że taki kocyk to banał albo nuda, a tymczasem już sam etap przygotowań był dla nas obu ekscytującą przygodą. Jeśli nie odtwarza się konkretnego projektu to nie wiadomo co wyjdzie, a efekt końcowy nie zawsze musi pokrywać się z wcześniejszymi wyobrażeniami. Mało tego, wyobrażenie jednej osoby zawsze będzie różniło się od  wizji innej osoby. Ileż to razy opowiadałam o czymś rodzonej siostrze, opisywałam kolor, kształt a gdy przychodziło co do czego, okazywało się, że każda z nas inaczej to widziała. Nie każdy blady róż jest taki sam, czy antyczny czy pudrowy, a i nawet w jednej kategorii może być wiele podgatunków zupełnie do siebie niepodobnych. No dobrze, tu można zwalić na niedoskonałość języka, ale bywa też tak, że mówimy o tym samym przedmiocie, a myślimy o różnych rzeczach, mamy inne skojarzenia i oczekiwania. Bo tak naprawdę nigdy nie wiadomo, co jest w czyjejś głowie. Mamy jakieś wyobrażenia o innych ludziach i przekonanie, że to prawda, nawet jeśli nie cała, to na pewno słuszna, każdy przecież zna rozwiązania na cudze problemy i doskonale wie, czego nie powinni byli robić, aby uniknąć kłopotów które sami sobie zgotowali. Bo u innych wszystko wydaje się takie czytelne i proste. Ale to nie u innych -  tych żywych i rzeczywistych ludzi,  tylko w ich odpowiednikach zamieszkujących nasz umysł. Chociaż wiem o tym, to nie zawsze pamiętam, na co dzień wygodniejsze są sprawdzone schematy oraz etykiety zgodne z zawartością … własnej głowy. Zdarzają mi się jednak stany zamyślenia, gdy uświadamiam sobie jak niewiele wiem i nie zmieniają tego ani lata doświadczeń ani ilość przeczytanych książek. A gdy dowiaduję się, że przychodzi na świat dziecko tym bardziej dociera do mnie, że przecież każdy człowiek jest inny, pod wieloma względami niepodobny do nikogo, niepowtarzalny. Ta myśl robi to na mnie tak mocne wrażenie, że nawet nie umiem opisać.
Łatwiej już poopowiadać o kocyku. Wreszcie pojawiła się okazja zastosować jeden z ciekawych wzorów z mojej stale rosnącej kolekcji. Zanim dotarła przesyłka z włóczką przećwiczyłam kilka interesujących ściegów kocykowych, od gęsich łapek po ziarna kukurydzy, niestety były one tak obfite, że nadawały się raczej na pierzynki. Znów okazało się, że najprostsze kombinacje oczek prawych i lewych są niezawodne, uniwersalne i po prostu ładne.

A tak wygląda kocyk wykonany na drutach, wykończony szydełkiem. 
Wykorzystałam trzy kolory włóczki cotton merino – błękitny stalowy, granatowy i pudrowy róż.







sobota, 10 listopada 2018

Co się odwlecze...

Odkładanie na później swoich zamierzeń może mieć różne przyczyny. Są czynniki  zewnętrzne, na które wpłynąć nie sposób,  ale oprócz możliwych huraganów, banalnych infekcji czy zwyczajnego braku czasu, często powody odwlekania tkwią w  nas samych. Może to być brak odwagi, wiary w siebie, poczucie że jeszcze nie jest się gotowym,  albo odwrotnie, że już  za późno, już nie ma się serca do dawnego pomysłu, zapał wygasł, czas minął i wskazany byłby śmiały krok w stronę śmietnika. Czasem jednak niedokonany pomysł po prostu potrzebuje do spełnienia czegoś jeszcze, nowego podejścia,  dodatkowego elementu lub  odrobiny koloru, który ożywi go rumieńcem. Są też projekty, które po prostu mają długi czas inkubacji i trzeba z pokorą to zaakceptować.

Te zasady  dotyczą różnych planów, marzeń i osobistych postanowień. Ja, jako dziewiarka, zilustruję temat przykładem nierozpoczętych motków i niedokończonych dzianin. W minionym tygodniu udało mi się skończyć dwa długo dojrzewające projekty. Jedna rzecz leżakowała rok, druga prawie trzy lata. Wiem, nie jest to strasznie długo, w moich zapasach są też pokłady bardziej wiekowe ale dziś nie będę pokazywać eksponatów o charakterze muzealnym tylko to, co właśnie skończyłam.  

Kiedy jakieś trzy lata temu wpadł mi w ręce pewien motek o ciekawych kolorach, jednocześnie zgaszonych i wesołych, postanowiłam zrobić szal i przekonać się czy naprawdę  wzór falisty jest prosty. Okazało się, że owszem, to  ścieg przyjemny w dzierganiu, intuicyjny. Barwy ładnie się poukładały, żółte, fioletowe i różowe plamki zgrały się z szarym tłem. Niestety sam szal… ni przypiął ni wypiął, nie chciał pasować do żadnej kurtki ani czapki. Mało tego, okazało się, że szalenie trudno dobrać jakąś włóczkę na pasującą kolorystycznie czapkę. Przykładałam niejeden motek z podobnej palety, ale wszystko wyglądało źle. Już miałam dać sobie spokój z tym trudnym wyzwaniem kolorystycznym, ale wpadła moja siostra, zobaczyła ten szal i stwierdziła, że się jej bardzo podoba, tylko żeby jakąś czapkę… Od tej pory poszukiwałam odpowiedniego odcienia włóczki,  najlepiej różowo czerwonej. Nie tak jak w bajkach, że zostawiłam wszystko i z kosturem  w ręce wyruszyłam w świat na poszukiwanie właściwego motka, ale zwykle miałam to w tyle głowy i przy każdych zakupach pamiętałam. A szal leżał wśród włóczkowych zapasów, tak dla przypomnienia. Raczej mnie drażnił jako rzecz niedokończona, myślałam, że już nigdy tego nie sfinalizuję. Aż w końcu tej jesieni wpadła mi w ręce włóczka, która jako pierwsza nie gryzła się z całością. W dwa wieczory zrobiłam czapkę tym samym falistym wzorem, stosując po raz pierwszy w czapce włoski początek, ha!!! To uczucie, gdy udaje się skończyć długo zalegającą sprawę daje tyle siły, że można rzucać kulą, oszczepem, młotem lub cytatem i bez względu na kaliber nie traci się poczucia lekkości. Ja do tego rzutu wykorzystam słowa Teodora Roosvelta – „Rób to co możesz, z tego co masz, tam gdzie jesteś”. Ten cytat pozwoli mi gładko przejść do drugiego mojego projektu – chusty z malabrigo rios.  Czy gdybym wówczas nie sięgnęła po przypadkowy motek, ten szaro kolorowy i nie uczyła się wciąż nowych technik to czy teraz byłabym w tym punkcie mojego dziergania, w którym jestem?  Czy tak z biegu zrobiłabym czapkę bez szukania odpowiedniego modelu, bez ślęczenia nad ściegiem i bez obaw o ścisk czoła? Czy ot tak kupiłabym sobie legendarne malabrigo i zrobiła według własnego pomysłu zwyczajną, ciepłą chustę?

Leżakowanie trzech precelków malabrigo rios trwało zaledwie rok i w przeciwieństwie do niektórych towarzyszących mu motków niedobitków podczas przeglądania zasobów dostarczało przyjemnych wrażeń, ten miękki ciężar, sprężysty splot, wysycenie barw… O kolorze nazwanym „cielo y tierra” czyli niebo i ziemia można by napisać osobną opowieść. Ale nie teraz. Na razie, póki jesień jeszcze taka łaskawa idziemy do parku zrobić zdjęcia. 













piątek, 2 listopada 2018

Męski sweter – uparcie i otwarcie


      Nie narzekałam nigdy na brak pomysłów na to, co by tu zrobić na drutach, a gdy już zaczynałam jakąś rzecz to do jej dziewiarskiej materii przyklejały się różne myśli i refleksje. Z konkretnym szalem czy swetrem skojarzenia te pozostawały w związku ścisłym lub luźnym, albo tylko frazeologicznym. Wciąż mam co robić i o czym pisać. Ta pasja wypełnia mi myśli, plany, foldery, pliki, szafy i torebki. Przenikanie odbywa się też w drugą stronę, moje pomysły i refleksje wnikają do dzianiny. I jak już tak sobie plotę wychodzą  różne rzeczy, dziwne i zwyczajne.

Każdy przedmiot ręcznie wykonany ma w sobie jakąś historię, ślad przeżywanych zdarzeń i emocji i jest też poniekąd sposobem na to, by poświęcony czas zachować  na dłużej. Zabawa z rękodziełem to forma relaksu i odstresowania, ale też bywa  wymagająca i doprowadza do frustracji.  W różnych proporcjach i na różnych etapach pojawiają się te stany, ekscytację może zastąpić znużenie, a ból żmudnej nauki z czasem roztopi się w przyjemnej rutynie. To co w danej chwili jest na pierwszym planie może kiedyś stać się tłem, a drobne fragmenty pracy, podczas której prawie nie widać efektów tworzą sensowną całość w chwili tyle wyczekiwanej co niespodziewanej. Nawet nie wiem czy jest słowo oznaczające  jednocześnie „nagle” i „no wreszcie”.
A to tylko prawe, lewe… czasem jeszcze jakiś nietypowy ścieg, tak jak w swetrze zrobionym dla Michała. Jest w nim połączenie porządku geometrycznych form z asymetrią i tak ciekawy układ wzorów, że nawet w trakcie pracy czasem zastanawiałam się czy to strona prawa czy lewa, przód czy tył.
Moja przygoda z tym swetrem była balansowaniem między dwoma dość odległymi stanami. Z jednej strony och, ach, niebanalny projekt, rozmach i powiew światowości, a z drugiej strony krok w tył, no bo taki model to ja mogę tylko w częściach i jeszcze na koniec zszywanie. Nie dość, że uwstecznienie to jeszcze odtwórczość. I na kanwie tych dwóch stanów – „hop do przodu” i „krok w tył” powstawał szary męski sweter. A w ostatnim dniu, gdy niewiele brakowało by wykończyło mnie jego wykańczanie,  zrozumiałam i poczułam, że jest jeszcze jeden silny motyw obecny od samego początku, już od pierwszych dyskusji nad wyborem projektu. Te trzeci element to upór.
Może jednak zamiast szczegółowego opisywania moich dziewiarskich nastrojów i refleksji opowiem jak to z tym swetrem było.
Na urodziny Michała postanowiłam zrobić sweter, a że jest to już dorosłe dziecko, to może samo nie tylko wybrać włóczkę, ale też samodzielnie ją kupić. Dobre rozwiązanie dla wszystkich, syn ma kolor przez siebie wybrany, a matka radość z wełny, której  nie znała. Choć nie stwierdzono, by przewożenie włóczki samolotem miało wpływ na jej właściwości i parametry to jakoś na mnie robi to wrażenie i podnosi atrakcyjność całego przedsięwzięcia. Mamy już wełnę, czas na wybór fasonu. Przeglądam w grafice męskie dzianiny i co ciekawsze podsuwam do wyboru. Konkurs wygrywa ciemny grafitowy pulower, także mój faworyt. Patrzę i wtedy okazuje się, że nie jest to najłatwiejszy do wykonania sweter, nie ma opisu ani nawet większej ilości zdjęć, nie dość, że nie znam zastosowanego wzoru to jeszcze całość będzie wymagała zszywania. Szukam więc innych projektów, podobnych, lepiej sfotografowanych,  ciekawszych i z wiarą w siłę mojej perswazji co jakiś czas podsuwam nowe propozycje. Zobacz, może  ten?… Nie, tamten. Przecież nawet kolor taki jak kupiona włóczka. Po kilku próbach ustępuję.  Niech mu będzie, biorę się do pracy, choć nie wiem co mi wyjdzie.  Idzie dobrze, nawet dziwię się, po co było tak demonizować metodę zszywaną,  fajna jest, a poszczególne części szybko przybywają. Żeby nie było nudno, postanowiłam nauczyć się włoskiego początku. Innym początkującym mogę podpowiedzieć, że podwójny ściągacz nie stanowi ułatwienia w nauce tej techniki, ale jest do opanowania. Nie wiem czemu wcześniej się tego nie nauczyłam, co za efekt! Włoski początek i koniec, wydawać by się mogło technika ta sama, jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że zamykanie igłą jest dużo trudniejsze do opanowania niż myślałam. To był jeden dzień, wolny dzień, poświęciłam go na zszywanie i wykończenie szyi. Gdy po kilku godzinach zszywania odetchnęłam z ulgą, bo okazało się, że części tworzą całość, przyszedł czas na ostatni etap - wydzierganie plisy przy szyi i wykończenie jej metodą włoską.  Byłoby grubą przesadą gdybym porównała to moje wykańczanie z zachowaniem chirurga, który w czasie operacji po raz pierwszy zagląda do podręcznika, ale co poradzę, że tak właśnie się czułam. Ileż uporu wykazałam przy tym drobnym kawałku swetra! Upór, niecierpliwość, znów upór, zniecierpliwienie, zniechęcenie, krok w tył i od nowa. Ale udało się, skończyłam. Oto sweter.














6.11.2018 Post scriptum. Sweter skończony, sfotografowany, tekst napisany i  opublikowany już post. Jak widać na powyższym zdjęciu  właściciel swetra odchodzi zadowolony. Teoretycznie  mogłabym już skupić się na kolejnych projektach, ale jest coś co mnie dręczy, co dostrzegam dopiero w czasie robienia zdjęć i co również jest widoczne na załączonej fotografii. Te oto wałek na dole to ściągacz, a jak sama nazwa wskazuje powinien on raczej ściągać niż luzować. "Oddawaj mi ten sweter" mówię, bo nie można tego tak zostawić. Żeby jednak ściągacz poprawić musiałam wykonać dość ryzykowny manewr, nie dało się spruć bo przecież robiłam od dołu, wzięłam więc nożyczki i ciach, ucięłam po prostu, strzępki nitek usunęłam i dopiero gdy tak chirurgicznie otwarte oczka nałożyłam na druty adrenalina opadła. Spokojnie zrobiłam ściągacz na mniejszych drutach, a moje drugie w życiu włoskie zamykanie igłą poszło gładko, i co ważniejsze już bez instrukcji. Ach, wyszło na to, że w tym dzierganiu potrzebny nie tylko upór, ale też odwaga, męstwo... Kto by pomyślał?
A poniżej poprawiony ściągacz.