sobota, 25 listopada 2017

Mały beret i duży temat

Udało mi się skończyć szary beret, którego początkowy etap pokazałam w poprzednim wpisie. Zdjęcia i słowa poszły w świat, a w mojej głowie brzmiało jeszcze pytanie o miarę umiaru i dopisywał się ciąg dalszy. Jeden z wątków nieznośnie domagał się zwrócenia na siebie uwagi. Temat zamknięty, mówię do niego, trzeba myśleć o czymś nowym, a ten ani trochę nie zrażony spławieniem podchodzi mnie z innej strony, skończyłaś czapkę i pasuje ją pokazać, a o czym niby zamierzasz napisać przy okazji jak nie o mnie, jestem przecież idealnym tematem. Jeśli nie wspomniałam wcześniej chodzi o minimalizm, to ten wątek tak natarczywie namawiał mnie, by go zaprezentować. Ja do niego, wybacz, ale jeden berecik to za mało na tak duży temat jak minimalizm. Ten drąży dalej – a jeden moteczek? A małe druciki? Coś ci się chyba pomyliło, minimalizm to nie miniaturyzacja.  Ten dialog przypomina sceny z życia domowego, gdy dziecko żąda uwagi zajętego rodzica i zdawać by się mogło, że ostatnie słowo należy do rodzica, a tu proszę, na czyim stanęło? Przecież ja już o tym minimalizmie piszę. Niech więc będzie.
W gruncie rzeczy minimalizm to wspaniała idea, w której znalazł wytchnienie świat przytłoczony przesytem. Idee mają to do siebie, że są piękne, do tego jeszcze idealne, chętnie przyświecają, choć bywa też, że sięgają bruku. Nie zamierzam wypowiedzieć na temat minimalizmu złego słowa, żadną miarą. Nie będę też tego nurtu entuzjastycznie zachwalać jako najnowszego odkrycia ludzkości. Zwyczajnie nie potrafię podzielić świata na dwie części, z wyznawcami minimalizmu po jednej stronie, a po drugiej z tą resztą, która z braku świadomości bądź ulegając słabości do nadmiaru rzeczy idei minimalizmu nie wdraża. Jakoś trudno się opowiedzieć za określoną opcją.  Nie znalazłabym sobie stałego miejsca na żadnym froncie, nie interesuje mnie też nijaka i bezpieczna strefa pomiędzy i zajęcie takiego stanowiska, żeby nie narazić się jednym, ani nie podpaść tym drugim. Jednego dnia ochoczo  pozbywam się niepotrzebnych rzeczy, innego z radością wprowadzam nowe. Wynoszę, wnoszę. Życie to ruch. Przypływ, odpływ.
Jeśli chodzi o porządek, to nie ulega wątpliwości, że minimalistyczna kuchnia z jedynym sprzętem w postaci wyciskarki do cytrusów, równie głośno niegdyś wychwalanej co potem wyśmiewanej, jest to przestrzeń uporządkowana w sposób tak dalece doskonały, że nie wypadałoby jej zhańbić trywialnymi czynnościami związanymi z gotowaniem, ze wszystkimi tymi garami, chochlami, chlapaniem, kipieniem. Spierałabym się też co do tego, kto lepiej sobie radzi z utrzymaniem porządku, czy mieszkaniec minimalistycznego wnętrza czy może jednak ktoś otoczony mnogością przedmiotów, bo albo dobrze czuje się wśród zgromadzonych przez siebie rzeczy, albo ma do ogarnięcia gromadkę dzieci lub trzech panów w łódce nie licząc psa, a salą gimnastyczną, hallem i oddzielną jadalnią jakimś zbiegiem okoliczności akurat nie dysponuje. 
Okazało się że wcale nie jestem osamotniona w takim podejściu. W książce Juliana Barnesa  pt. „Pedant w kuchni” narrator podaje hipotetyczną ankietę dla amatorów gotowania z pytaniem „Ile masz książek kucharskich?” a. za mało; b. w sam raz; c. za dużo  i  odpowiada, że dla niego prawdziwe są jednocześnie dwie odpowiedzi, za mało i za dużo. Taka odpowiedź wydaje mi się trafna nie tylko w odniesieniu do poradników kulinarnych, ale i do wielu innych obszarów. Ja mam tak z włóczkami, jednocześnie za dużo i za mało. Trudno przy zakupie precyzyjnie przewidzieć ile zużyje się na daną dzianinę, pozostaje albo ryzyko że zabraknie, albo reszta włóczki. Raz tak się wahałam ile mam kupić, pani powiedziała żebym kupiła z zapasem, a jeśli pozostaną jakieś całe motki mogę wrócić z paragonem i je zwrócić. Ona tak traktuje swoje klientki. Spotykałam się też w Internecie z akcjami „oddam w dobre ręce”, albo przekaż coś w dobre ręce, np. do domu pogodnej jesieni. Z resztek można też tworzyć ciekawe mniejsze formy, można je łączyć w zaskakujących zestawach i jednocześnie podejmować bardzo ważne decyzje dotyczące nowej włóczki na następny ekscytujący projekt.
Miłośnik książek choćby miał ich nie wiem jak wiele to i tak będzie sięgać po kolejne. Czy jest sens wyznaczać limity? Że niby ograniczeniem jest miejsce i pieniądze? W przypadku książek obydwa można obejść idąc do biblioteki, oddając część księgozbioru robi się miejsce na półkach, a wypożyczając książki nie obciąża się budżetu.

Tylko idąc do biblioteki nie zapomnij ubrać czapki, jest zimno.




Beret ten jest dwustronny. Na prawej stronie wyrazisty przypomina koronę, więc gdyby okazała się ona w jakiś sposób uciążliwa i zbyt uroczysta można wywinąć na drugą stronę, gdzie wzór jest łagodniejszy.




i jeszcze zbliżenie na wykończenie, które nie ściska ani nie gryzie.



sobota, 18 listopada 2017

Od czapy do czapy czyli w poszukiwaniu miary umiaru

Ileż można? Na przykład ile czapek można mieć, kupić, zrobić czy wreszcie zgubić. Pytanie ani oczywiste ani od czapy. Naturalnie z tych rozważań wyłączamy te wyjątkowe osoby, które żadnych nakryć głowy nie potrzebują oraz tych nielicznych szczęśliwców, którzy mają tylko jedną czapkę tak idealną, że zrasta się z głową i z włosami. Dla pozostałych, czyli dla tych, którym czapka potrzebna nie ma wyznaczonej normy. Nie ma reguł określających ile to ma być, najlepiej żeby było tak w sam raz. Ale ile to może być? Jest w Krakowie ulica Miarowa, ale nie sądzę by ustalano tam miary umiaru, nawet szacowna instytucja w Sèvres nie ustala takich wzorców. Na szczęście. W pewnym sensie już w pytaniu „ile to może być” zawarta jest podpowiedź, nie chodzi bowiem o to, ile to dokładnie jest, ani ile być powinno. Podoba mi się tak sformułowane pytanie, bowiem możliwość oznacza wolność wyboru, wprawdzie ograniczoną przez prawa fizyki a jeszcze dotkliwiej ekonomii, ale jednak wolność.
Mogłabym zakończyć cały temat wnioskiem, że wszystko zależy i że to indywidualnie, ale myślę że warto pociągnąć jeszcze za tę nitkę. Niedobory i nadmiary. Łatwo zauważyć, gdy czegoś brakuje i  można to poczuć jak bolesną tęsknotę. Nadmiar zaś przytłacza, jeśli nie posiadacza to jego otoczenie i ciężko nie odnotować, że to już za wiele. A pomiędzy jednym a drugim stanem jest to wspaniałe „w sam raz”, dla każdego na jego miarę. No więc ile tych czapek, zapytam i na tych drobnych formach dziś poprzestanę, na bardziej ambitne, egzystencjalne kwestie typu „ile włóczki” nie śmiem się porywać.
Sama ilość o niczym nie świadczy, można mieć czapek zbyt wiele, bowiem wciąż poszukuje się ideału, który ani nie gryzie ani nie spada na oczy, jest miły i nie krępuje myśli w głowie, ani nie radełkuje skóry na czole, ideału, który ładny jest sam w sobie a właściciel ładnie wygląda w nim. Znaleźć dobrą czapkę to duże wyzwanie, z każdym kolejnym egzemplarzem pokłada się nowe nadzieje. Ale może też być tak, że ktoś ma dużo czapek i w każdej dobrze się czuje i świetnie wygląda a różnorodność bierze się z potrzeby zmiany fasonu, koloru czy grubości. To z punktu widzenia najważniejszej osoby, czyli kogoś kto czapkę nosi na swojej szanownej głowie. Inaczej rzecz się ma dla kogoś kto tę czapkę robi, oczywiście na wszystkich wyżej wymienionych warunkach ideału bardzo mu zależy, ale jeszcze dochodzą tu do głosu inne kryteria, jakiś własny pomysł albo chęć zmierzenia się z czyimś projektem, ciekawość przędzy, wzoru, techniki. Jesień już na całego a z nią czas czapkowy, z drzew spadają liście, a z drutów nakrycia głowy.
Ilustracją do tego tekstu będą oczywiście czapki, a każda z inną historyjką.

Pierwsza to czapka męska z ubiegłego roku nie wyróżniająca się niczym szczególnym, jednak przedstawiam ją, gdyż zasłynęła jako czapka najszybciej zgubiona, może kilka razy była ubrana, a potem ślad po niej zaginął. Mogłabym napisać ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, ale to już nikogo nie interesuje, przeminęło z ubiegłorocznym śniegiem.




Czapka z bawełny. Na pytanie siostry czy mogłabym zrobić taką bardzo prostą czapkę dla jej przyjaciółki odpowiedziałam, że nie ma problemu. Bo w moim wyobrażeniu o prostej czapce wówczas go nie było, pojawił się dopiero gdy zobaczyłam że mam ją zrobić z bawełny. Dotychczas uważałam, że z takiej przędzy to robi się kapelusiki dla malutkich dziewczynek. Jak tu zrobić nakrycie głowy dla dużej dziewczyny, jak osiągnąć elastyczność wykończenia z włóczki ani trochę nie elastycznej, i nic tu nie pomoże jej nazwa „sonatka”. Ale udało mi się. Oto ona w towarzystwie sklepowej czapki która służyła za wzór co do kształtu i wielkości.



Czapka na odreagowanie.  Po dniu pełnym niezbyt wdzięcznej bieganiny potrzebowałam szybkiego sukcesu. Mała rzecz a cieszy, raz że ubyło z zapasów, a dwa wyszła czapka całkiem udana. Z takiego grubasa dzianina szybko powstaje, a frędzle na czubku podkreślają urodę wełny grubej jak sznur. Czapka powędrowała do Magdy, dla której kiedyś z tej pięknej włóczki zrobiłam narzutkę, była w jej kolorze, a ponadto obecność przezroczystej lśniącej nitki dopasowała się do blasku, którym emanuje Magda. Czy w tym świetle ma jakieś znaczenie, czy czapka będzie noszona?



Jak wiadomo szarość jest piękna, czasem jednak człowiek potrzebuje intensywnej i głębokiej czerwieni. Jeśli dodatkowo przypomni mu się wzorek popularny w minionej epoce, a dłonie przyzwyczajone do dziergania zabierają na wyjazd do Muszyny jeden motek wełny wówczas powstaje taka czapa.


I na koniec coś zupełnie nowego. Będzie to lekki beret. Robiłam już beret ażurowy, delikatny i piękny wyszedł, ale funkcjonalność pozostawała daleko w tyle za urodą, z powodu tego  rozkroku potknęłam się jakoś na styku czapki z ludzkim czołem. Postanowiłam tym razem od innej strony i zamiast od nieszczęsnego ściągacza iść w górę tym razem zaczynam od czubka. Jeszcze jestem na takim etapie, że mam pewność, że się uda i dziwię się, że wcześniej na to nie wpadłam. Wszystko się okaże. Niebawem. 


sobota, 11 listopada 2017

O blasku szarości

Szary kolor, choć tak powszechny i lubiany nie budzi szczególnie dobrych skojarzeń. Określa to co, niepozorne, burą zwyczajność i brzydką pogodę. Często w pracy z programami komputerowymi wyszarzone pole oznacza niedostępność opcji, może nie upokarzającą, ale delikatnie sugerującą ograniczoność użytkownika, to coś teoretycznie jest możliwe, ale akurat nie dla ciebie.
Jest szara myszka, szarytka, szara rzeczywistość szaraczków. Smutno i biednie. Lecz w wyższych sferach też nieciekawie, szara eminencja nieszczera jakaś, a szefowa w szarej garsonce jest oschła, szorstka i bez fantazji.  
A jak się spojrzy szerzej i szarzej może się zrobić dużo ciekawiej. Weźmy siwiznę, można w niej dostrzec albo popiół, albo srebrzysty blask. Ważne kto patrzy i na kogo, co chce zobaczyć, a czego się boi. Ale wracając do szarości, różne są te prawdy o niej, jedna mówi, że  ponura i nudna, inna że wszechstronna i na każdą okazję. Z tym, że praktyczna każdy się zgodzi, nawet ktoś, kto koloru tego nie lubi. Bo szary pasuje do wszystkiego, wszystko przyjmie, a odpowiednio potraktowany pięknie się odwdzięczy.
Bardzo lubię połączenie szarości z różem, w  każdym odcieniu, i z mdłym mydlanym i z ciemnym, cierpkim. Szarość w różowych okularach jest ponad wszelkie stereotypy. A szarość z bielą jaka cudna, świeżość i światło i elegancja.

I oczywisty, klasyczny duet, szarość i czerń, jak od lat stu, może tysięcy, a kamizelka właśnie skończona zdaje się potwierdzać fakt, że dobrze im razem,  szarość ożywia czerń i rozświetla. Żeby ten efekt jeszcze podkreślić dałam guziki z masy perłowej. Nie wiem co to znaczy nudzić się, ale gdyby kiedyś mnie to spotkało mogłabym gapić się w taki guzik i znowu nudy żadnej nie będzie, można myśleć o tylu rzeczach, choćby o perłach. Dawniej w cesarskich komnatach było tak, że do pereł dostęp miały tylko wybrane służące, które biżuterię zakładały i odkładały. Nie dla każdego to zajęcie. Ruch nieostrożny i sznur pereł pęka, czystym dźwiękiem uderza o podłogę, toczą się kule na wszystkie strony, wpadają w szpary i w zapomnienie. Jedna z nich wpada do mojej głowy, lecz to nie perła, a myśl po prostu. Nie mam pałacu, komnat, służby, ale reguły dotyczące dbania o to, co drogocenne mogę zastosować w swoim życiu. Moje skarby nie iskrzą jak diamenty ani nie mają poświaty pereł tylko niepozorną i skromną nazwę - szare komórki. One  zadbane odpowiednio mogą ozdobić błyskiem w oku, perlistym śmiechem, myślą jasną…

Post scriptum

Tekst z wydzierganą kamizelką spinają guziki z masy perłowej. O gdyby jeszcze była ona zrobiona perełką, to by dopiero było spójnie. Ale zrobiłam ją innym wzorem. Do prostej formy tego projektu pasował mi jakiś  delikatny strukturalny ścieg, porozglądałam się tu i tam i wzrok mój przykuł właśnie ten wzór, spodobała mi się też jego nazwa „andalusian stich”. O Andaluzji wiem bardzo niewiele, nie byłam, nawet nie czytałam, czemu więc tak swojsko mi zabrzmiała, tak pewnie, no i tak dobrze się zgrała z moim projektem. Odpowiedź przyszła do mnie gdy kamizelka zeszła z drutów i susząc się  czekała na przyszycie guzików. Przecież to „Chopin w Andaluzji” Marii Pomianowskiej! Minęło już dobrych parę lat od wydania płyty, a ja jeszcze do niej nie dotarłam, utwór znam tylko tyle co z radia, wystarczająco jednak by porwał mnie, zachwycił. Potem o nim zapomniałam, a teraz znów mnie cieszy. No i kto by pomyślał, że takie towarzystwo dochodzi do głosu przy decyzji jaki wybrać wzorek na prostą, ciemnoszarą kamizelkę? Zbyt wzniośle, zalatuje snobizmem? Ok. Spuszczam z tonu. Ale nawet jeśli zredukujemy te myśli do poziomu jakichś mikro impulsów między neuronami to i tak nie mniej mnie to fascynuje. A może nawet bardziej. 








niedziela, 5 listopada 2017

W międzyczasie o czasie

Czasy się zmieniają. Dawniej dramatem nastolatka, kompromitującym i bolesnym było to, że ktoś zajrzał do jego pamiętnika, a teraz, gdy nikt nie przeczyta jego bloga. Dawniej oś czasu była tylko częścią wykresu, służącego  do zilustrowania określonych danych. W świecie fejsbuka oś czasu wybiła się na samodzielną pozycję i przypomina szpikulec do szaszłyków. Na wesołej imprezie gospodarze i goście nabijają na swe patyki najbardziej smakowite kąski z życia i dorodne plasterki owoców własnych działań. Jest cudnie, szafa gra, a piękny szaszłyk dumnie się wypina.
Kiedyś inaczej mówiło się o czasie, czas był nurtem, często też drogą, a przy tej drodze leżały kamienie milowe. To też piękne obrazy, ale już nie zawsze miłe, twardość kamienia nasuwa trudniejsze skojarzenia, potęgę natury i słabość pielgrzyma. Ale co my wiemy o czasie? Że ucieka, jak szalony pędzi i trudno zdążyć z tym wszystkim, uchwycić choć część tego, co przez palce przecieka. Może będzie dla nas łaskawszy jak przestaniemy go nazywać pędzącym szaleńcem, jak przestaniemy próbować go w ogóle nazywać. Bo przecież czas nie jest ani osią, ani sztywną ani giętką, nie jest on strzałą ani spiralą, ani rzeką, ani jej nurtem, ani drogą. Jest wielką tajemnicą, która sprawia, że kamyk co wpadł do bucika i piach wtarty w ranę po upadku z roweru, nie wiadomo jak i kiedy zamieniają się w niezamienną część ciała – wędrujący ból.

Jakże cenna i przejrzysta wydaje mi się teraz szkolna wiedza, w przystępny sposób porządkująca świat i czas. Czas teraźniejszy, przeszły i przyszły. Mogłabym jeszcze przypomnieć podział na czas dokonany i niedokonany, ale przez grzeczność i z braku czasu wątku tego nie rozwijam, czas przeszły niedokonany może być tematem drażliwym nie tylko dla dziewiarek;-)

Czas przeszły
Oto najstarsza rzecz zrobiona przeze mnie na drutach jaką mam w domu. Kiedy ją zrobiłam? Nie pamiętam, na pewno ponad dwadzieścia lat temu. Najpierw była moja, potem jeszcze parę osób w rodzinie pochodziło w niej trochę, grzejąc głowę i ciesząc oczy. Udała się, nieskromnie powiem, do dziś lubię na nią patrzeć i choć nie chodzę to z sentymentu trzymam. Jest świetną ilustracją czasu przeszłego.


Czas teraźniejszy
W moim dzierganiu ten czas ilustruje robiona właśnie kamizelka. Wcześniej pokazałam początek. Dziś z trzech motków zostały już dwa, z pierwszego powstała większa część tyłu.


Czas przyszły
Przyszłość jest jeszcze nieokreślona, nic nie jest pewne, wszystko może się zmienić, ale zawsze jakieś plany, zamiary i motki mam przed sobą. Na przykład takie, przeznaczone na jakieś chusty i szale:


Chciałam ująć temat czasu bez komplikacji, prosto i przejrzyście. Naprawdę chciałam i dumna byłam, że taką jasną i klarowną wizją czasu kończę, jednak tej problematyki nie da się uprościć, czasy się plączą jak myśli, jak resztki włóczek z nowymi motkami.  No bo na przykład co to jest za czas, jest włóczka, którą mam od bardzo dawna, a dziś jeszcze nie wiem co mogłabym z niej zrobić w przyszłości.


Więc jak to jest z tym czasem? Czy można go poszatkować, podzielić i poukładać w różnych szufladach. Teoretycznie tak. Ale w życiu wiele motków splata się ze sobą, to co dzieje się teraz ma korzenie w przeszłości i tworzy już przyszłość, choć jeszcze nieznaną.
To co było, co jest i co będzie splata się ze sobą na wiele znanych i nieznanych sposobów i tak różnymi wzorami, że niektórych nie widać.
Spotkałam się z metaforą życia jako tkaniny widzianej od lewej strony, pełnej węzłów, niewyraźnej, a to co wydaje się chaosem tworzy sensowny wzór.
Czasu nie cofniesz, nie zatrzymasz, ale to Ty decydujesz za którą nitkę pociągniesz, której poświęcisz chwilę uwagi, z której coś zrobisz…

piątek, 3 listopada 2017

Jeden motek, dwa wieczory

Tak niewiele trzeba na dziecięcą kamizelkę, jeden motek, dwa wieczory. Jeszcze tylko jakiś dziecinny motyw i do dzieła. Gdy szukając inspiracji trafiłam na kota mickeys-cat z Down Cloverlaine od razu wiedziałam, że albo ten albo żaden. Co takiego odróżnia go od setek innych kotków, misiów i kaczątek? Odpowiedź znalazłam w opisie projektu,  autorka  stworzyła ten wzór na podstawie rysunku wnuczka.  I  to wszystko wyjaśnia, odważną linię, szczery artyzm, prostotę i ten niepowtarzalny charakter. Decyzja zapadła, dziergam kotka, natychmiast, prosto z ekranu, bez czekania na wydruk. Jeśli jeszcze nie pisałam o pożytkach, jakie daje robienie na drutach to może teraz wspomnę o bezcennych lekcjach pokory. Są projekty, których stopień trudności to szczyt łatwizny, ale nawet o bardzo niski próg można się potknąć, nabić guza albo pokrzywić kotu wąsy. Błąd można zauważyć i naprawić od razu, można też dostrzec go później, a z korektą to już poczekać do kolejnego egzemplarza. Nie wiem co bardziej cenne jest dla mnie w takich potyczkach z drutami, czy niefrustrująca lekcja pokory czy ta swoboda, dająca duży i wygodny margines wolności. Tak więc ze świadomością niedociągnięć i mocnym postanowieniem  zmniejszania tychże następnym razem skończyłam kamizelkę z kotkiem dla małego chłopczyka. Koniec. Gotowe. Taki to  tryumf na kocim polu niewart notatki kronikarza. Czy coś by zmienił inny kotek, bez kamizelki, szydełkowy? Zrobiony latem dla małej dziewczynki, by mogła wesoło i z rozmachem wywijać kota do góry ogonem. Cóż za dorobek, można powiedzieć, co kot napłakał. A nieprawda, żaden z tych kotów smutny nie jest. Są koty dwa, aaaa.

 Aaaa, kotki dwa, spij koteczku, śpij. Co robią kotki w kołysankach?  Wiadomo przecież, każdy to wie, każdy to czuje, one dają najdelikatniejszą miękkość i najmilszą delikatność, ciszę nietupiącego kotka i kojący serca spokój. Lecz to nie wszystko. Gdy hałas nieproszony rozproszy sen i spłoszy kotka,  to zostanie coś więcej i na dłużej, co podajemy z tą kołysanką, nie wprost,  dyskretnie, ciszej niż cicho. Chciałabym, by z moich kołysanek płynęło życzenie  odwagi do chodzenia własnymi drogami, a gdy pojawią się zagrożenia miękkich upadków na cztery łapy. 





środa, 1 listopada 2017

Tu i teraz i potem

Tym razem będzie od początku, od wyjęcia z szafy włóczki i nabrania oczek w równym rządku. Będę robić kamizelkę, a raczej kamizelę, zobaczymy jak mi wyjdzie. Pomysł na nią zrodził się po pierwsze z potrzeby ciała, by jesienią i zimą mieć pod ręką coś ciepłego do narzucenia, po drugie z potrzeby rąk i głowy by na trudne chwile mieć łatwe i wdzięczne zajęcie i po trzecie z ambicji, by uporać się z włóczkowymi zapasami. Uwolniłam z moich zapasów włóczkę najlepiej pasującą do tego celu, były to trzy motki, które choć nie miały etykietek okazały się bardzo wymowne i obiecujące. Kolor na pozór ciężki, szarobury  i ponury wystawiony na światło okazał się dość radosny i sympatycznie elegancki. Ale oprócz wrażeń tych wzrokowych nasunął mi myśli może nie nowe, ale ciekawe przynajmniej dla mnie. Żyj tu i teraz głosi mądrość, przeszłości nie ma, przyszłość nieznana. Być tu i teraz naprawdę warto, bo to z teraźniejszości tworzy się przeszłość, w oparciu o nią powstaje przyszłość. Poza tym życie tu i teraz  pozwala poczuć i zobaczyć znacznie więcej. Tak jak odcienie w tych trzech motkach. Szarość nie musi być smutna, a jesień ponura. Czasem jednak aura przytłacza, ciężar listopada łamie gałęzie i nastroje. Jakoś trzeba sobie z tym mrokiem radzić, ludzie szukają ciepła i światła, wszędzie tam gdzie spodziewają się go znaleźć, jedni wkładają świeczki w łeb wulgarnie wyszczerzonej dyni, inni wspierają się farmakologią, jeszcze inni, jeśli tylko mogą zaszywają się pod kocem z książką albo smażą racuchy z jabłek i dyni, zwanej słońcem listopada, a są i tacy, co o tej porze jadą tam, gdzie grzeje prawdziwe słońce. A ja jestem teraz tu, przed monitorem, a w polu widzenia mam koszyk, a w nim trzy motki i początek kamizelki. Będzie to pierwsza moja praca pokazana w Internecie w różnych fazach powstawania. Na razie stoimy przed gablotą z poczwarkami.

Ciąg dalszy nastąpi, ale nie wiem kiedy. Właśnie okazało się, że z całkiem innej wełny zaczynam robić nie kamizelę a kamizeleczkę, potrzebną na chłodne jesienne dni, a zwłaszcza poranki. Na ten czas, gdy o świcie dzień jeszcze się nie rozbudził ani nie jest ciekawy samego siebie. W przeciwieństwie do małego Stasia, który ciekaw jest wszystkiego, bo jego życie to czysta fascynacja i porywający eksperyment nieskażony teorią, strachem przed grawitacją, a już tym bardziej staromodnymi przesądami, że jak jest jesień to chciałoby się spać jak najdłużej.  Ciąg dalszy nastąpi.