piątek, 29 grudnia 2017

Wzory strukturalne – na czapkach naturalnie

Byłam kiedyś na zakładowej wycieczce, choć pewnie ani organizatorom, ani uczestnikom nie spodobałoby się to staroświeckie określenie.
Dla pracowników i ich rodzin przygotowano wiele plenerowych atrakcji z dziedzin sportowych, muzycznych, jedzeniowych i innych. Mecze, skoki ani żadne liny jakoś mnie nie pociągały, natomiast przy stoiskach z rękodziełem zatrzymywałam się na dłużej, poprzyglądać się, porozmawiać. Miły pan opowiadał jak wspaniale garncarstwo wpływa na psychikę i zduszone dusze nowoczesnych ludzi. Nadzwyczajnie zapracowani biznesmeni przychodzili na prowadzone przez niego warsztaty i … zwyczajnie zasypiali. Żal mi się zrobiło tych ludzi, tak strasznie zaharowanych, że nie wiedzieli że są śpiący i mogli to poczuć dopiero na zorganizowanych zajęciach rękodzieła. Moje współczucie było jednak podszyte nutą wyniosłości, no ja to przecież dobrze wiem kiedy chce mi się spać. Dobrze wspominam tamtą rozmowę, rzuciła jeszcze inne światło na znane tematy. W odniesieniu do ludzi oddanych karierze najczęściej mówiło się o ich bezwzględności w pogoni za sukcesem, znacznie rzadziej o bezradności. Dawno nie słyszałam o „japiszonach”, może oni biedni wzięli i powymierali, a ja nic o tym nie wiem? Może wówczas zamiast tkwić w biurze mogłam przyczynić się do ich ocalenia choćby kursem oczek prawych. Wtedy jednak nie ratowałam nawet siebie, a druty z ukrytych zakamarków przenikały do narzędzi ogólnego użytku i pomagały w niejednej domowej awarii. Wiadomo, jak coś jest dobre to sprawdzi się na wielu polach.

Kiedy pomyślę o tych przepracowanych biznesmenach to zastanawiam się czy aby na pewno jestem od nich lepsza w traktowaniu siebie. Wprawdzie jako Zosia-samosia nie potrzebuję instruktora, by dowiedzieć się jak się czuję, ale czy umiem słuchać swego ciała, czy dopuszczam do głosu duszę? I czy przypadkiem nie prowadzę gospodarki rabunkowej na tym moim ciele? No właśnie, i wcale nie jestem jakimś wyjątkiem. Podobno człowiek jako jedyny gatunek pogania samego siebie. Nawet robiąc na drutach chciałoby się zawsze jeszcze jeden rządek wiecej, ale na szczęście ta aktywność przynosi ukojenie dla nerwów, dla ciała odpoczynek a dla umysłu poszerza przestrzeń zamyślenia. Pozwala spojrzeć na świat nieco inaczej niż wcześniej a nawet poddać w wątpliwość niektóre swoje przekonania. I wtedy coś, co było słabością okazuje się siłą, na przykład wrażliwość i delikatność. Nie tylko ten, kto głośno krzyczy może mieć rację.

Świat bywa nieoczywisty. Weźmy perfumy, jeden z symboli materialnego luksusu, który poza butelką tak naprawdę ma niewiele cech materii. W języku rosyjskim  perfumy to „duchi”, podoba mi się to słowo. Łaciński „duch” przenikając do polszczyzny ugrzązł w spirytusie i mniej ma lotności niż ciężaru dramatu.

W dziewiarskiej dziedzinie szczególną słabość mam do wzorów strukturalnych, odnoszę wrażenie, że w doskonały sposób łączą w sobie różne światy. Dużo mówi już sama nazwa. Słowo struktura zdaje się zawierać w sobie twardą konstrukcję z krat, co jakoś trudno skojarzyć z delikatnością dzianiny. Tymczasem te architektoniczne właściwości wzoru podkreślają miękkość dzianiny i sprawiają że staje się ona bardziej przestrzenna, trójwymiarowa. Wyraźna struktura splotu jest lepiej widoczna w pracach jednobarwnych, co zdaje się być kolejnym połączeniem przeciwieństw. Dynamika charakterystyczna dla wzoru wymusza spokój i łagodność monochromatyczności, wystarczająco dużo dzieje się w  dzierganej materii.

Wzory strukturalne nadają się do wszystkiego, pięknie wyglądają na dużych powierzchniach swetrów i płaszczyków, w szalach i kominach, w dziecięcych ubrankach, kocykach. Bardzo lubię wykorzystywać je w prostych czapkach, zwłaszcza gdy potrzebuję małej czapki, która byłaby czymś pośrednim między czapą a kąpielowym czepkiem. Zapomniałabym jeszcze o jednym, te wzory dobrze się dzierga, gdyż dają poczucie rytmu i harmonii.

Poniżej proste czapki zrobione wzorami strukturalnymi, moja najnowsza ciemnoniebieska oraz dwie ubiegłoroczne, szaroniebieska i bakłażanowa z szalikiem do kompletu.
















wtorek, 26 grudnia 2017

Czapkę czarną wyczarować…

Gdybym miała tworzyć sennik zamieściłabym w nim takie hasło:
Czapkę czarną wyczarować – blask ujrzysz w oczach obdarowanej osoby. 
I choć z tą czapką się sprawdziło, nie będę szukać prawdy w sennikach. Powiedzmy, że przyśni mi się słoń, cóż to będzie znaczyć, czy dokładnie to samo, co ten sam słoń we śnie pracownika zoo, który codziennie go karmi? Albo jeśli tenże słoń przyśni się żyrafie?
Uproszczenia niewątpliwie ułatwiają życie, a pewne słowa klucze mogą dodatkowo zwalniać z myślenia. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby się miało wiedzę albo chociaż jakieś wyobrażenie, co też może być za tym kluczem. W ostatnim czasie w niejednej wiadomości wysłanej do mnie, do miasta i całego świata, w mailach, w Internecie i na reklamowych plakatach przewijały się  słowa magia, magiczne, magicznych.. a ja uprzejmie się zapytam co to znaczy, magicznych świąt to znaczy jakich? Innych niż rzeczywistość? Bajecznie lśniących, bo mieszkanie zostało uprzednio wypucowane magiczną ściereczką? A może zjawi się coś czego nie było, jak królik z cylindra wyskoczy szczęście, dobry nastrój nastanie i miłe chwile? I cudnie, pięknie, jestem za, tylko na tym seansie po chwili królik znów znika w cylindrze magika, a ja bym chciała czegoś więcej, a może mniej, ale naprawdę i konkretnie, choćby i wróbla, byle w garści. 

Dawniej na wszystkie święta i okazje mówiło się lub pisało słowa: „zdrowia, szczęścia, pomyślności”. Życzenia proste i dla wszystkich zrozumiałe, czasem spóźnione ale szczere i zwykle mocno oklepane.  Wtedy jeszcze zdrowie i szczęcie zdawały się banałem. Lubiłam życzyć po-myślności, bo brzmiało ładnie i dorośle, a jak wsłuchałam się w jego brzmienie mogłam za myśl się złapać jak za sznur i beztrosko pohuśtać się na nim. W zestawie słów okolicznościowych były też powinszowania. Nie podobały mi się i potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że mówię komuś „winszuję”, cóż to za słowo! Prawdopodobnie oderwało się z obcego świata sztywnej elegancji, a że było dziwne jakieś nie zostało już przyjęte z powrotem i przyszło mu wyblaknąć razem z pocztówką za kratami kiosku gdzieś na zapomnianym przystanku PKS.
I jak nigdy nie składałam nikomu powinszowań, tak i teraz nie przyczyniam się do rozkwitu słowa „magiczny” i do czarta  z wiarą w czary, a cała ta magia pusta w środku.
Rzeczywistość jest znacznie ciekawsza. Wystarczy spojrzeć na ostatni liść na gałęzi szarpany wiatrem, na topniejący w dłoni płatek śniegu albo popłynąć wzrokiem za najmniejszą chmurą by poczuć, jak bardzo  ten realny seans jest fascynujący, ile piękna i sensu odsłania, wystarczy popatrzeć i poczuć to. Bez instrukcji, bez tłumacza, bez sennika.

A czarna czapka? Wcale jej nie wyczarowałam, na drutach zrobiłam, prostym ściegiem. A żeby nie była banalna wplotłam fantazyjną błyszczącą włóczką nieregularne pasma. Jako że miał to być prezent, dziergałam ją bez żadnych konsultacji i przymiarek, miałam do dyspozycji druty, włóczkę i swoje wyobrażenia, o czapce, o Ewie, o tym co ona lubi, co może jej się podobać i w czym będzie jej dobrze. To wystarczyło by trafić nawet z rozmiarem. Poniżej zdjęcia na płasko i mojej głowie, a jak się okazało na głowie Ewy czapka wygląda jeszcze lepiej. 









wtorek, 19 grudnia 2017

Aniołek, fiołek, RDS

Na co dzień wyobrażam sobie, że czas płynie ruchem jednostajnie przyśpieszonym, a jednostajność ledwo zipie próbując nadążyć za coraz bardziej rozpędzającym się przyśpieszeniem. Kiedy jednak uda się zatrzymać swą uwagę, bo nie czas przecież, to dostrzec można że on porusza się na wiele różnorakich sposobów. Być może czas sam w sobie jest niewzruszony i spokojny jak ocean, lecz gdy zanurzy się w nim człowieka zmienia się w żywioł osobliwy, zarazem względny i bezwzględny, wielowymiarowy i jednoznaczny. Tej głębi różnorodności nie sposób pojąć ani opisać, lecz łatwo można ją poczuć, wystarczy wrócić do miejsca, w którym nie było się od dawna i doświadczyć uderzenia fali wspomnień i refleksji. Różne to mogą być doznania, u mnie pojawiają się zwykle w jednej z trzech wersji. Pierwsza, gdy miejsce to samo, a ja już inna, druga – ja wciąż ta sama, lecz miejsce zmienione i trzecia - gdy miejsce i osoba wciąż te same, za to świat już zupełnie inny.
Pierwszy obrazek – podstawówka. Budynek stoi tak jak stał, te same okna, korytarze, rytm dzwonków, ciszy, dzieci gwar. I choć fizycznie jestem tam, to czuję się daleko gdzieś i  ledwie poznaję to dziecko, które w tej szkole jest mną. Jednak tam wracam nawet w snach.
W drugim przypadku jest odwrotnie, osoba wciąż ta sama, ale miejsce do którego chciałaby wrócić dawno się zmieniło, albo nawet go nie ma, tak jak tej ławki pod drzewem, gdzie romantyzm i realizm jednym się stawały. I to zostanie we wspomnieniach, bo na realny grunt przybyły koparki zaorać tę przestrzeń aby miasto stało się nowocześniejsze.
Trzeci wariant zderzenia z czasem też jest ciekawy, pozwala dostrzec wiele zmian. Miałam ostatnio do załatwienia sprawę w tej części miasta, gdzie nie bywałam od wielu lat. Zaskoczyło mnie, że wszystko jest takie jak było wtedy, pejzaż wcale się nie zmienił, a nawet pogoda taka sama. I ja ta sama, myślę sobie, czas się zatrzymał, dziwne wrażenie. Ale po drodze dwa plakaty dały znać jasno, że jednak nie. Na jednym z nich reklama wielofunkcyjnej przestrzeni eventowej, a tuż obok info o zlocie you tuberów. Kiedy tam byłam ostatnio to takich pojęć nawet nie było. Bardzo się zmienił w tym czasie świat, przybyło zjawisk całkiem nowych, a technologia tak się rozwinęła, że potrzebuje wielu skrótów, żeby to ogarnąć, RRS, RDS, USB, nie tak łatwo się w tym połapać, nawet wiedząc, że USB leży koło USA. Dawniej tych skrótów było mniej, w szkole WF i ZPT, WF osobno chłopcy, osobno dziewczynki, ZPT razem, a w efekcie konieczność współpracy i naprzemienna satysfakcja w zależności od zajęć, czy to szydełko, haft czy karmnik.  Zdarzały się i ciekawe wyjątki, ale nie czas na te wspomnienia.

Czasy się zmieniają, ale co to znaczy? To że rzeczywistość  podlega przemianom, to oczywistość praw natury, ale nie można zapomnieć, że przecież ludzie chcąc nie chcąc zmieniają świat. Więc w takim razie mogą też oddziaływać na czas, przynajmniej w pewnym zakresie. Skala jest wprawdzie niewielka, ale da się trochę namieszać z tym czasem. Fotografując zatrzymujemy wybrane chwile, które potem zostaną na dłużej w pamięci. Oddając się wspomnieniom na moment cofamy się w czasie, a w takie dni najciemniejsze w roku możemy myśleć o wiośnie, o spacerze po lesie, o pierwszych kwiatach, o cudnych fiołkach i przylaszczkach. Tak jakoś wyszło, że właśnie w barwach tych kwiatów zrobiłam sweterek dla małej Martynki. Po rozszyfrowaniu własnych notatek i wyliczeniu ile oczek poszło już gładko, więc robiąc na drutach mogłam rozmyślać, jak to czas płynie, świat się zmienia i nie wiadomo co się wydarzy. A co przyszłość przyniesie to czas pokaże.


Mała Martynka ma tak samo na imię jak jej mama, a mała Kinga wygląda prawie tak samo jak w tym wieku jej tata, jednak sympatyczne ciekawostki bledną, gdy pomyślę, że przecież te dzieci przynoszą coś zupełnie nowego, czego jeszcze dotychczas nie było, czego nie widział świat ani czas, a one same jeszcze nie wiedzą jakie to skróty i rozwinięcia. 
















czwartek, 14 grudnia 2017

Czapka jak parabola

- Brakuje mi czapki, tylko nie wiem jak ona miałaby wyglądać, w zasadzie nigdy nie nosiłam czapek.
- Chętnie zrobię Ci taką czapkę, tylko nie wiem jak miałabym się za to zabrać.
I w pełnym porozumieniu zaczynamy realizować projekt pod tytułem „czapka dla Aldony”.
Brzmi absurdalnie? A przecież nie inaczej zaczyna się większość małżeństw.
- Brakuje mi czegoś w życiu, jakiegoś dopełnienia, szczęścia, nie wiem dokładnie co to jest i jak miałoby wyglądać, ale nie mam cienia wątpliwości, że to ty jesteś osobą, która mi to zapewni.  Ta druga osoba też nie ma cienia wątpliwości, że tylko ona i w tej pewności i jasności, rozpoczyna się projekt „wspólne życie”.

Ale czy to tak można? Czy do tak poważnych tematów wolno podchodzić z drutami i patrzeć na nie własnoręcznie wydzierganymi oczkami? No ja nie widzę przeszkód. Takiej samej odpowiedzi udzielił też ślepy koń zapytany, czy weźmie udział w wyścigach.  A już tak bez żartów to decyzji o czapce i życiowych wyborów nie ośmieliłabym się mierzyć tą samą miarą, nawet jeśli czapka ewidentnie miałaby kształt paraboli. Dostrzegam tylko w obu obrazach coś co je łączy. Ta wspólna część to pełen ufności stan radosnego wpatrywania się w niewidoczny jeszcze horyzont. Może jest nierozsądny, bezpodstawny i zwyczajnie naiwny, ale ma taką moc, że samo o nim wspomnienie sprawia, że łatwiej wejść na niejedną stromą górę, wyjść z ciemnej dziury lub po raz kolejny uczyć się zszywania. I potem znowu ujrzeć horyzont, nieznane drogi, nowe przeszkody. Wszystko przed nami. I od słowa do słowa z prostą czapką wypływam na całkiem inne wody. Bo przecież sprawa błaha nie jest. Nie chciałabym, żeby dziewiarska galanteria kojarzyła się z osobą kapryśną, zmieniającą obiekt uczuć jak rękawiczki ani z dumną prowokacją rzucania rękawicy. Chodzi przecież o głowę! Żeby nie było, do rękawiczek nic nie mam, wręcz przeciwnie, przyznam że nawet marzę o wydzierganiu takich wełnianych, po prostu nasunęły mi się tylko takie skojarzenia, zaczęłam grzebać w pamięci i natknęłam się na zwrot „w białych rękawiczkach”, na skojarzenie z subtelną podłością, więc zaprzestałam dalszych poszukiwań, w końcu piszę na temat czapki.
A sprawa  prosta nie jest, czapki idealnej jednej dla wszystkich nie ma, całe szczęście. Każda głowa jest inna, ma inny rozmiar, kształt i inne wyobrażenie o tym, w czym jej dobrze. Trzeba wybrać model, wzór, materiał i wreszcie sposób wykonania. Na tym polu ciągle się uczę i mam wrażenie, że im więcej technik poznaję tym więcej nowych do opanowania się pojawia. I choćbym wydziergała zylion egzemplarzy, nadal będę uważać że zrobić dobrą czapkę jest bardzo trudno i nad każdą kolejną przyjdzie mi trochę pogłówkować. No proszę, przed chwilą tłumaczyłam się z rękawiczek, a teraz takie słowo się pojawia. Główkowanie oznacza jakiś wysiłek umysłowy, czyli jakby nie było coś pozytywnego, choć określamy to lekceważącym zdrobnieniem. Powiedzmy, że dzięki temu nie grozi nam megalomania i zbytnie nadęcie. O cudzych głowach też nie wyrażamy się zbyt pięknie, mądry człowiek ma łeb jak sklep, a gdy organizuje się jakąś imprezę, trzeba wyliczyć ile czego potrzeba „na łebka”. A już „pogłowie bydła” brzmi jakoś dumnie i dostojnie. Dość tych rozważań, nie mnie roztrząsać ile diabłów się zmieści na główce od szpilki, na mojej głowie czapka dla Aldony i pytanie czy nasze telefoniczne ustalenia przybiorą  właściwy kształt. 

W punkcie wyjścia miałam spory zapas włóczek i dosyć zawężone wymagania kolorystyczne. Co do kroju wiedziałam, że czapka ma być prosta, bez warkoczy, ażurów, kwiatków,  pomponów a nawet guzików. Zrobiłam czapkę grafitową, jako że zdawała mi się trochę smutna to połączyłam bakłażan z bordem i zrobiło się trochę weselej, potem jeszcze powstała podwójna czapka tzw. „zatokowa”.
Oto one:



 








środa, 6 grudnia 2017

Bajka o szczęśliwym melanżu brązu z błękitem

      Za górami, za lasami… w szafach, w szufladach, w pudłach z zapasami rozpościera się królestwo włóczek i drutów. Chociaż niewielkie to bardzo ciekawe, tu ciągle dzieje się coś w dzianinach. Świat miękkich wełen by mógł się rozwijać potrzebuje stałego oręża drutów przeróżnych, paru szydełek  i pomniejszych akcesoriów, jak chociażby markery, które służą pomocą i cieszą oko swą urodą. Zrobiła je artystka, która choć pracownię swą czasowo zamknęła, to dla tego włóczkowego królestwa zrobiła wyjątek. Druty i akcesoria jak to narzędzia służą długo, jeśli ma się pojawić coś  nowego to zwykle wcześniej wiadomo w jakim celu. Zupełnie inaczej jest z włóczkami. Co jakiś czas u bram królestwa staje jakiś kurier, przywitany serdecznie zostawia przesyłkę i nie zabierając cennego czasu pędzi gdzieś dalej. Włóczek przybywa, potem ubywa. Bo to terytorium ciągłych przemian, i o to chodzi, tak ma być, że motek w szal się zamienia, zły sweter w wiele motków, a komin w coś innego, lecz co by to być miało, jeszcze nie wiadomo. Stan oczekiwania i  niepewność też są w tym świecie oswojone. Gorzej gdy coś znieruchomieje tak, że blokuje przypływ nowego oraz odbiera chęć działania. Jak w tym królestwie robić bale, spraszać królewny – piękne włóczki, gdy taki balast starej wełny zawala sale? Ogłoszono więc turniej, by uporać się z tymi przykrymi sprawami, ale niestety żaden królewicz jakoś nie przybył i przyszło mi samej zmierzyć się ze smokami.
Pierwszy z nich to brązowy akryl w odcieniu zdecydowanie nijakim a wyraźnie koszmarnym, ani matowy, ani z połyskiem, brzydki i smutny stary kawaler. Jakiś czas temu próbowałam go zwyciężyć sprytem, za pomocą wzoru w kropki wykorzystując błyszczący turkusowy jedwab. Zrobiłam kawałek, zadowolona, ciężki brąz nagle się ożywił i pewnie robiłabym dalej gdyby zwierciadełko nie powiedziało mi prawdy, że z ludzką twarzą to jednak wygląda dobijająco. Szybko sprułam i dzięki tej dzielności uratowałam motek jedwabiu, z którego potem powstało bolerko dla ślicznej małej królewny.
Drugi smok to moher radykalny, gryzący bez litości, ale że miał piękny błękitny kolor nie został wyrzucony i żadna kara go nie spotkała. Lata mijały a moher tkwił w zapasach i czekał, aż z jakiejś wyprawy przywieziona zostanie łagodząca go przędza w tym samym kolorze, nigdy jednak odpowiedniego błękitu nie znaleziono.

Połączyłam więc owe dwie włóczki,  ten brąz z tym błękitem i grubymi drutami zrobiłam z nich bardzo ciepłą tunikę. Na pamiątkę uwolnienia długo zalegających zapasów dodałam skórzane guziczki retro. To miało być podwójnie pożyteczne przedsięwzięcie, pokonanie smoków raz, funkcje grzewcze dwa. Poza odstresowującym dzierganiem nie spodziewałam się większych przyjemności estetycznych, czułam że jakoś to się zgra, wiadomo że błękit z brązem to dobre połączenie, jak niebo i ziemia, ale bałam się trochę dużego kontrastu, najwyżej wyjdzie kosmaty niedźwiedź, myślałam, dam mu na imię Roch. Tymczasem w miarę dziergania okazywało się, że w tym połączeniu nic nie zgrzyta, każdy ze składników zyskuje i ponadto tworzy nową barwę. Wydziergałam to swetrzysko ubiegłej zimy i możliwe, że po prostu dośpiewałam sobie szczęśliwe zakończenie bajki. Ale wydobyłam to teraz z szafy i nadal mi się podoba, a czy efekt jest bajeczny to już nie mnie oceniać.








sobota, 2 grudnia 2017

Wdzięczny projekt

Dawno już minęły czasy ścinania głów, na liście zawodów nie znajdziemy kata, ale wciąż używane są gilotyny. Na szczęście nie do głów a tylko do papieru, zwłaszcza fotograficznego. Można też uciąć głowę bez gilotyny, jedynie stuknięciem w klawiaturę, jeśli zachodzi taka potrzeba. Na przykład gdy fotografujemy chustę, która zaraz ma pójść w świat, narzucamy ją na ramiona, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że głowa odwróci uwagę od chusty i nie wiadomo co bardziej zaintryguje widza, rozkwit opryszczki czy też katar, i nie chodzi wyłącznie o względy estetyczne, ale i trudną zagadkę: dlaczego katar, który jak wiadomo mieszka w nosie najbardziej widoczny jest w oczach, no cóż, widocznie ma to w nosie. Tajemnica niezbadana, ale ja odcinam się od tego tematu.

Tymczasem ważniejsza chusta, którą zrobiłam na drutach jako wyraz wdzięczności, i to wdzięczność właśnie posłuży jako nić przewodnia tego tekstu. Gdybym chciała wskazać osoby i sytuacje, o których myślę z wdzięcznością musiałabym napisać wielotomową księgę, a i tak nie ujęłabym wszystkiego. Zaczęłabym od rodziców, dzięki którym pojawiłam się na świecie z taką a nie inną naturą, wrażliwością i splotem przeróżnych cech. Zaraz potem zaczęłabym się zastanawiać Kto stoi za tym, że na moją osobę złożył się taki a nie inny zestaw genów, przecież mógłby być inny? To przecież tak niesamowite i niepojęte że temat kataru w oczach to przy tym pryszcz. Wracam więc na ziemię, choć nie  mogę obiecać, że takich tematów nigdy więcej nie poruszę.

Teraz chusta. Zrobiłam ją według projektu Justyny Lorkowskiej. Zachwycił mnie ciekawy pomysł i sposób rozpisania wzoru, prosty, zrozumiały i zarazem precyzyjny. Przyjemność dziergania i radość z uzyskanego efektu. Mnie najbardziej urzeka w tej chuście połączenie elegancji z funkcjonalnością i wygodą, można zadawać szyku narzuciwszy ją na ramiona, ale świetnie sprawdzi się jako szalik pod każdą kurtkę czy płaszcz. Teraz pewnie każdy już domyśla się jakie będzie następne zdanie. Tak, oczywiście, jestem ogromnie wdzięczna projektantce za „Close to you”, za rozpowszechnienie tego wzoru, za genialny pomysł i  pracę, którą włożyła w zapisanie instrukcji. Doceniam to tym bardziej, że dla mnie, choć jestem osobą piszącą, liczącą i notującą to już tworzenie dziewiarskich zapisków jest po prostu męczące. Niedawno robiłam dziecięcy sweterek, uznałam że pewnie kiedyś to powtórzę i na wszelki wypadek porobiłam notatki wielce zadowolona ze swej zapobiegawczości. No i właśnie robię podobne dziecięce ubranko, sięgnęłam więc do tych swoich zapisków i przyznam szczerze, że są one pożałowania godne, straszne luki, sama po sobie nie mogę dojść, a już tym bardziej beztrosko nałożyć określonej liczby oczek i podążać za opisem, bo ten  jest po prostu niepełny. Ale pogłówkowałam trochę i sweterek powstaje, dosyć wdzięczny, chciałoby się powiedzieć.

Czytając książki nigdy nie pomijam strony z podziękowaniami. Bardzo to lubię i nie przeszkadza mi, że inni pukają się w głowę i twierdzą, że to nudny i raczej zbędny dodatek, słodka laurka. Nie dla mnie, ja w tym widzę zupełnie inną opowieść. Choć nic nie mówią mi nazwiska wydawców, agentów, żon i mężów, to ten dzięki książce poznany obraz zaczynam widzieć  w szerszej ramie. Uświadamiam sobie, że do powstania każdego dzieła przyczynia się wielu ludzi. I wcale nie chodzi mi o pracę zespołową, jakiś kolektyw czy „dream team”. Często ci ludzie nawet się nie znają, jeden siedzi i szpera w ciemnych zakamarkach archiwum, inny dba o blask reflektorów, inny pilnuje terminów, a jeszcze inni, często najważniejsi z wyrozumiałością znoszą fizyczną lub duchową nieobecność. I choćby nie wiem jak długa była ta lista podziękowań nikt tam nie wydaje się zbędny, już raczej jakimś ogólnym zwrotem wspomina się tych niewymienionych. Czyż takie puzzle nie są fascynujące?

Wdzięczność kojarzy się zwykle z postawą docenienia czegoś specjalnego, jakiegoś daru, aktu poświęcenia wyłącznie dla mnie. Ale można to poszerzyć, poczuć wdzięczność za to co po prostu jest, zwłaszcza gdy jest takie jak być powinno, a tym bardziej gdy jest jeszcze lepsze, ciekawsze, wspanialsze.

Jeżeli następnego dnia człowiek miałby się obudzić tylko z tym, za co jest wdzięczny to co by to było?












Projekt tej chusty jest tak wdzięczny, że mimo iż aktualnie robię coś innego to narzuciłam na druty kolejną wersję. 






sobota, 25 listopada 2017

Mały beret i duży temat

Udało mi się skończyć szary beret, którego początkowy etap pokazałam w poprzednim wpisie. Zdjęcia i słowa poszły w świat, a w mojej głowie brzmiało jeszcze pytanie o miarę umiaru i dopisywał się ciąg dalszy. Jeden z wątków nieznośnie domagał się zwrócenia na siebie uwagi. Temat zamknięty, mówię do niego, trzeba myśleć o czymś nowym, a ten ani trochę nie zrażony spławieniem podchodzi mnie z innej strony, skończyłaś czapkę i pasuje ją pokazać, a o czym niby zamierzasz napisać przy okazji jak nie o mnie, jestem przecież idealnym tematem. Jeśli nie wspomniałam wcześniej chodzi o minimalizm, to ten wątek tak natarczywie namawiał mnie, by go zaprezentować. Ja do niego, wybacz, ale jeden berecik to za mało na tak duży temat jak minimalizm. Ten drąży dalej – a jeden moteczek? A małe druciki? Coś ci się chyba pomyliło, minimalizm to nie miniaturyzacja.  Ten dialog przypomina sceny z życia domowego, gdy dziecko żąda uwagi zajętego rodzica i zdawać by się mogło, że ostatnie słowo należy do rodzica, a tu proszę, na czyim stanęło? Przecież ja już o tym minimalizmie piszę. Niech więc będzie.
W gruncie rzeczy minimalizm to wspaniała idea, w której znalazł wytchnienie świat przytłoczony przesytem. Idee mają to do siebie, że są piękne, do tego jeszcze idealne, chętnie przyświecają, choć bywa też, że sięgają bruku. Nie zamierzam wypowiedzieć na temat minimalizmu złego słowa, żadną miarą. Nie będę też tego nurtu entuzjastycznie zachwalać jako najnowszego odkrycia ludzkości. Zwyczajnie nie potrafię podzielić świata na dwie części, z wyznawcami minimalizmu po jednej stronie, a po drugiej z tą resztą, która z braku świadomości bądź ulegając słabości do nadmiaru rzeczy idei minimalizmu nie wdraża. Jakoś trudno się opowiedzieć za określoną opcją.  Nie znalazłabym sobie stałego miejsca na żadnym froncie, nie interesuje mnie też nijaka i bezpieczna strefa pomiędzy i zajęcie takiego stanowiska, żeby nie narazić się jednym, ani nie podpaść tym drugim. Jednego dnia ochoczo  pozbywam się niepotrzebnych rzeczy, innego z radością wprowadzam nowe. Wynoszę, wnoszę. Życie to ruch. Przypływ, odpływ.
Jeśli chodzi o porządek, to nie ulega wątpliwości, że minimalistyczna kuchnia z jedynym sprzętem w postaci wyciskarki do cytrusów, równie głośno niegdyś wychwalanej co potem wyśmiewanej, jest to przestrzeń uporządkowana w sposób tak dalece doskonały, że nie wypadałoby jej zhańbić trywialnymi czynnościami związanymi z gotowaniem, ze wszystkimi tymi garami, chochlami, chlapaniem, kipieniem. Spierałabym się też co do tego, kto lepiej sobie radzi z utrzymaniem porządku, czy mieszkaniec minimalistycznego wnętrza czy może jednak ktoś otoczony mnogością przedmiotów, bo albo dobrze czuje się wśród zgromadzonych przez siebie rzeczy, albo ma do ogarnięcia gromadkę dzieci lub trzech panów w łódce nie licząc psa, a salą gimnastyczną, hallem i oddzielną jadalnią jakimś zbiegiem okoliczności akurat nie dysponuje. 
Okazało się że wcale nie jestem osamotniona w takim podejściu. W książce Juliana Barnesa  pt. „Pedant w kuchni” narrator podaje hipotetyczną ankietę dla amatorów gotowania z pytaniem „Ile masz książek kucharskich?” a. za mało; b. w sam raz; c. za dużo  i  odpowiada, że dla niego prawdziwe są jednocześnie dwie odpowiedzi, za mało i za dużo. Taka odpowiedź wydaje mi się trafna nie tylko w odniesieniu do poradników kulinarnych, ale i do wielu innych obszarów. Ja mam tak z włóczkami, jednocześnie za dużo i za mało. Trudno przy zakupie precyzyjnie przewidzieć ile zużyje się na daną dzianinę, pozostaje albo ryzyko że zabraknie, albo reszta włóczki. Raz tak się wahałam ile mam kupić, pani powiedziała żebym kupiła z zapasem, a jeśli pozostaną jakieś całe motki mogę wrócić z paragonem i je zwrócić. Ona tak traktuje swoje klientki. Spotykałam się też w Internecie z akcjami „oddam w dobre ręce”, albo przekaż coś w dobre ręce, np. do domu pogodnej jesieni. Z resztek można też tworzyć ciekawe mniejsze formy, można je łączyć w zaskakujących zestawach i jednocześnie podejmować bardzo ważne decyzje dotyczące nowej włóczki na następny ekscytujący projekt.
Miłośnik książek choćby miał ich nie wiem jak wiele to i tak będzie sięgać po kolejne. Czy jest sens wyznaczać limity? Że niby ograniczeniem jest miejsce i pieniądze? W przypadku książek obydwa można obejść idąc do biblioteki, oddając część księgozbioru robi się miejsce na półkach, a wypożyczając książki nie obciąża się budżetu.

Tylko idąc do biblioteki nie zapomnij ubrać czapki, jest zimno.




Beret ten jest dwustronny. Na prawej stronie wyrazisty przypomina koronę, więc gdyby okazała się ona w jakiś sposób uciążliwa i zbyt uroczysta można wywinąć na drugą stronę, gdzie wzór jest łagodniejszy.




i jeszcze zbliżenie na wykończenie, które nie ściska ani nie gryzie.



sobota, 18 listopada 2017

Od czapy do czapy czyli w poszukiwaniu miary umiaru

Ileż można? Na przykład ile czapek można mieć, kupić, zrobić czy wreszcie zgubić. Pytanie ani oczywiste ani od czapy. Naturalnie z tych rozważań wyłączamy te wyjątkowe osoby, które żadnych nakryć głowy nie potrzebują oraz tych nielicznych szczęśliwców, którzy mają tylko jedną czapkę tak idealną, że zrasta się z głową i z włosami. Dla pozostałych, czyli dla tych, którym czapka potrzebna nie ma wyznaczonej normy. Nie ma reguł określających ile to ma być, najlepiej żeby było tak w sam raz. Ale ile to może być? Jest w Krakowie ulica Miarowa, ale nie sądzę by ustalano tam miary umiaru, nawet szacowna instytucja w Sèvres nie ustala takich wzorców. Na szczęście. W pewnym sensie już w pytaniu „ile to może być” zawarta jest podpowiedź, nie chodzi bowiem o to, ile to dokładnie jest, ani ile być powinno. Podoba mi się tak sformułowane pytanie, bowiem możliwość oznacza wolność wyboru, wprawdzie ograniczoną przez prawa fizyki a jeszcze dotkliwiej ekonomii, ale jednak wolność.
Mogłabym zakończyć cały temat wnioskiem, że wszystko zależy i że to indywidualnie, ale myślę że warto pociągnąć jeszcze za tę nitkę. Niedobory i nadmiary. Łatwo zauważyć, gdy czegoś brakuje i  można to poczuć jak bolesną tęsknotę. Nadmiar zaś przytłacza, jeśli nie posiadacza to jego otoczenie i ciężko nie odnotować, że to już za wiele. A pomiędzy jednym a drugim stanem jest to wspaniałe „w sam raz”, dla każdego na jego miarę. No więc ile tych czapek, zapytam i na tych drobnych formach dziś poprzestanę, na bardziej ambitne, egzystencjalne kwestie typu „ile włóczki” nie śmiem się porywać.
Sama ilość o niczym nie świadczy, można mieć czapek zbyt wiele, bowiem wciąż poszukuje się ideału, który ani nie gryzie ani nie spada na oczy, jest miły i nie krępuje myśli w głowie, ani nie radełkuje skóry na czole, ideału, który ładny jest sam w sobie a właściciel ładnie wygląda w nim. Znaleźć dobrą czapkę to duże wyzwanie, z każdym kolejnym egzemplarzem pokłada się nowe nadzieje. Ale może też być tak, że ktoś ma dużo czapek i w każdej dobrze się czuje i świetnie wygląda a różnorodność bierze się z potrzeby zmiany fasonu, koloru czy grubości. To z punktu widzenia najważniejszej osoby, czyli kogoś kto czapkę nosi na swojej szanownej głowie. Inaczej rzecz się ma dla kogoś kto tę czapkę robi, oczywiście na wszystkich wyżej wymienionych warunkach ideału bardzo mu zależy, ale jeszcze dochodzą tu do głosu inne kryteria, jakiś własny pomysł albo chęć zmierzenia się z czyimś projektem, ciekawość przędzy, wzoru, techniki. Jesień już na całego a z nią czas czapkowy, z drzew spadają liście, a z drutów nakrycia głowy.
Ilustracją do tego tekstu będą oczywiście czapki, a każda z inną historyjką.

Pierwsza to czapka męska z ubiegłego roku nie wyróżniająca się niczym szczególnym, jednak przedstawiam ją, gdyż zasłynęła jako czapka najszybciej zgubiona, może kilka razy była ubrana, a potem ślad po niej zaginął. Mogłabym napisać ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, ale to już nikogo nie interesuje, przeminęło z ubiegłorocznym śniegiem.




Czapka z bawełny. Na pytanie siostry czy mogłabym zrobić taką bardzo prostą czapkę dla jej przyjaciółki odpowiedziałam, że nie ma problemu. Bo w moim wyobrażeniu o prostej czapce wówczas go nie było, pojawił się dopiero gdy zobaczyłam że mam ją zrobić z bawełny. Dotychczas uważałam, że z takiej przędzy to robi się kapelusiki dla malutkich dziewczynek. Jak tu zrobić nakrycie głowy dla dużej dziewczyny, jak osiągnąć elastyczność wykończenia z włóczki ani trochę nie elastycznej, i nic tu nie pomoże jej nazwa „sonatka”. Ale udało mi się. Oto ona w towarzystwie sklepowej czapki która służyła za wzór co do kształtu i wielkości.



Czapka na odreagowanie.  Po dniu pełnym niezbyt wdzięcznej bieganiny potrzebowałam szybkiego sukcesu. Mała rzecz a cieszy, raz że ubyło z zapasów, a dwa wyszła czapka całkiem udana. Z takiego grubasa dzianina szybko powstaje, a frędzle na czubku podkreślają urodę wełny grubej jak sznur. Czapka powędrowała do Magdy, dla której kiedyś z tej pięknej włóczki zrobiłam narzutkę, była w jej kolorze, a ponadto obecność przezroczystej lśniącej nitki dopasowała się do blasku, którym emanuje Magda. Czy w tym świetle ma jakieś znaczenie, czy czapka będzie noszona?



Jak wiadomo szarość jest piękna, czasem jednak człowiek potrzebuje intensywnej i głębokiej czerwieni. Jeśli dodatkowo przypomni mu się wzorek popularny w minionej epoce, a dłonie przyzwyczajone do dziergania zabierają na wyjazd do Muszyny jeden motek wełny wówczas powstaje taka czapa.


I na koniec coś zupełnie nowego. Będzie to lekki beret. Robiłam już beret ażurowy, delikatny i piękny wyszedł, ale funkcjonalność pozostawała daleko w tyle za urodą, z powodu tego  rozkroku potknęłam się jakoś na styku czapki z ludzkim czołem. Postanowiłam tym razem od innej strony i zamiast od nieszczęsnego ściągacza iść w górę tym razem zaczynam od czubka. Jeszcze jestem na takim etapie, że mam pewność, że się uda i dziwię się, że wcześniej na to nie wpadłam. Wszystko się okaże. Niebawem. 


sobota, 11 listopada 2017

O blasku szarości

Szary kolor, choć tak powszechny i lubiany nie budzi szczególnie dobrych skojarzeń. Określa to co, niepozorne, burą zwyczajność i brzydką pogodę. Często w pracy z programami komputerowymi wyszarzone pole oznacza niedostępność opcji, może nie upokarzającą, ale delikatnie sugerującą ograniczoność użytkownika, to coś teoretycznie jest możliwe, ale akurat nie dla ciebie.
Jest szara myszka, szarytka, szara rzeczywistość szaraczków. Smutno i biednie. Lecz w wyższych sferach też nieciekawie, szara eminencja nieszczera jakaś, a szefowa w szarej garsonce jest oschła, szorstka i bez fantazji.  
A jak się spojrzy szerzej i szarzej może się zrobić dużo ciekawiej. Weźmy siwiznę, można w niej dostrzec albo popiół, albo srebrzysty blask. Ważne kto patrzy i na kogo, co chce zobaczyć, a czego się boi. Ale wracając do szarości, różne są te prawdy o niej, jedna mówi, że  ponura i nudna, inna że wszechstronna i na każdą okazję. Z tym, że praktyczna każdy się zgodzi, nawet ktoś, kto koloru tego nie lubi. Bo szary pasuje do wszystkiego, wszystko przyjmie, a odpowiednio potraktowany pięknie się odwdzięczy.
Bardzo lubię połączenie szarości z różem, w  każdym odcieniu, i z mdłym mydlanym i z ciemnym, cierpkim. Szarość w różowych okularach jest ponad wszelkie stereotypy. A szarość z bielą jaka cudna, świeżość i światło i elegancja.

I oczywisty, klasyczny duet, szarość i czerń, jak od lat stu, może tysięcy, a kamizelka właśnie skończona zdaje się potwierdzać fakt, że dobrze im razem,  szarość ożywia czerń i rozświetla. Żeby ten efekt jeszcze podkreślić dałam guziki z masy perłowej. Nie wiem co to znaczy nudzić się, ale gdyby kiedyś mnie to spotkało mogłabym gapić się w taki guzik i znowu nudy żadnej nie będzie, można myśleć o tylu rzeczach, choćby o perłach. Dawniej w cesarskich komnatach było tak, że do pereł dostęp miały tylko wybrane służące, które biżuterię zakładały i odkładały. Nie dla każdego to zajęcie. Ruch nieostrożny i sznur pereł pęka, czystym dźwiękiem uderza o podłogę, toczą się kule na wszystkie strony, wpadają w szpary i w zapomnienie. Jedna z nich wpada do mojej głowy, lecz to nie perła, a myśl po prostu. Nie mam pałacu, komnat, służby, ale reguły dotyczące dbania o to, co drogocenne mogę zastosować w swoim życiu. Moje skarby nie iskrzą jak diamenty ani nie mają poświaty pereł tylko niepozorną i skromną nazwę - szare komórki. One  zadbane odpowiednio mogą ozdobić błyskiem w oku, perlistym śmiechem, myślą jasną…

Post scriptum

Tekst z wydzierganą kamizelką spinają guziki z masy perłowej. O gdyby jeszcze była ona zrobiona perełką, to by dopiero było spójnie. Ale zrobiłam ją innym wzorem. Do prostej formy tego projektu pasował mi jakiś  delikatny strukturalny ścieg, porozglądałam się tu i tam i wzrok mój przykuł właśnie ten wzór, spodobała mi się też jego nazwa „andalusian stich”. O Andaluzji wiem bardzo niewiele, nie byłam, nawet nie czytałam, czemu więc tak swojsko mi zabrzmiała, tak pewnie, no i tak dobrze się zgrała z moim projektem. Odpowiedź przyszła do mnie gdy kamizelka zeszła z drutów i susząc się  czekała na przyszycie guzików. Przecież to „Chopin w Andaluzji” Marii Pomianowskiej! Minęło już dobrych parę lat od wydania płyty, a ja jeszcze do niej nie dotarłam, utwór znam tylko tyle co z radia, wystarczająco jednak by porwał mnie, zachwycił. Potem o nim zapomniałam, a teraz znów mnie cieszy. No i kto by pomyślał, że takie towarzystwo dochodzi do głosu przy decyzji jaki wybrać wzorek na prostą, ciemnoszarą kamizelkę? Zbyt wzniośle, zalatuje snobizmem? Ok. Spuszczam z tonu. Ale nawet jeśli zredukujemy te myśli do poziomu jakichś mikro impulsów między neuronami to i tak nie mniej mnie to fascynuje. A może nawet bardziej. 








niedziela, 5 listopada 2017

W międzyczasie o czasie

Czasy się zmieniają. Dawniej dramatem nastolatka, kompromitującym i bolesnym było to, że ktoś zajrzał do jego pamiętnika, a teraz, gdy nikt nie przeczyta jego bloga. Dawniej oś czasu była tylko częścią wykresu, służącego  do zilustrowania określonych danych. W świecie fejsbuka oś czasu wybiła się na samodzielną pozycję i przypomina szpikulec do szaszłyków. Na wesołej imprezie gospodarze i goście nabijają na swe patyki najbardziej smakowite kąski z życia i dorodne plasterki owoców własnych działań. Jest cudnie, szafa gra, a piękny szaszłyk dumnie się wypina.
Kiedyś inaczej mówiło się o czasie, czas był nurtem, często też drogą, a przy tej drodze leżały kamienie milowe. To też piękne obrazy, ale już nie zawsze miłe, twardość kamienia nasuwa trudniejsze skojarzenia, potęgę natury i słabość pielgrzyma. Ale co my wiemy o czasie? Że ucieka, jak szalony pędzi i trudno zdążyć z tym wszystkim, uchwycić choć część tego, co przez palce przecieka. Może będzie dla nas łaskawszy jak przestaniemy go nazywać pędzącym szaleńcem, jak przestaniemy próbować go w ogóle nazywać. Bo przecież czas nie jest ani osią, ani sztywną ani giętką, nie jest on strzałą ani spiralą, ani rzeką, ani jej nurtem, ani drogą. Jest wielką tajemnicą, która sprawia, że kamyk co wpadł do bucika i piach wtarty w ranę po upadku z roweru, nie wiadomo jak i kiedy zamieniają się w niezamienną część ciała – wędrujący ból.

Jakże cenna i przejrzysta wydaje mi się teraz szkolna wiedza, w przystępny sposób porządkująca świat i czas. Czas teraźniejszy, przeszły i przyszły. Mogłabym jeszcze przypomnieć podział na czas dokonany i niedokonany, ale przez grzeczność i z braku czasu wątku tego nie rozwijam, czas przeszły niedokonany może być tematem drażliwym nie tylko dla dziewiarek;-)

Czas przeszły
Oto najstarsza rzecz zrobiona przeze mnie na drutach jaką mam w domu. Kiedy ją zrobiłam? Nie pamiętam, na pewno ponad dwadzieścia lat temu. Najpierw była moja, potem jeszcze parę osób w rodzinie pochodziło w niej trochę, grzejąc głowę i ciesząc oczy. Udała się, nieskromnie powiem, do dziś lubię na nią patrzeć i choć nie chodzę to z sentymentu trzymam. Jest świetną ilustracją czasu przeszłego.


Czas teraźniejszy
W moim dzierganiu ten czas ilustruje robiona właśnie kamizelka. Wcześniej pokazałam początek. Dziś z trzech motków zostały już dwa, z pierwszego powstała większa część tyłu.


Czas przyszły
Przyszłość jest jeszcze nieokreślona, nic nie jest pewne, wszystko może się zmienić, ale zawsze jakieś plany, zamiary i motki mam przed sobą. Na przykład takie, przeznaczone na jakieś chusty i szale:


Chciałam ująć temat czasu bez komplikacji, prosto i przejrzyście. Naprawdę chciałam i dumna byłam, że taką jasną i klarowną wizją czasu kończę, jednak tej problematyki nie da się uprościć, czasy się plączą jak myśli, jak resztki włóczek z nowymi motkami.  No bo na przykład co to jest za czas, jest włóczka, którą mam od bardzo dawna, a dziś jeszcze nie wiem co mogłabym z niej zrobić w przyszłości.


Więc jak to jest z tym czasem? Czy można go poszatkować, podzielić i poukładać w różnych szufladach. Teoretycznie tak. Ale w życiu wiele motków splata się ze sobą, to co dzieje się teraz ma korzenie w przeszłości i tworzy już przyszłość, choć jeszcze nieznaną.
To co było, co jest i co będzie splata się ze sobą na wiele znanych i nieznanych sposobów i tak różnymi wzorami, że niektórych nie widać.
Spotkałam się z metaforą życia jako tkaniny widzianej od lewej strony, pełnej węzłów, niewyraźnej, a to co wydaje się chaosem tworzy sensowny wzór.
Czasu nie cofniesz, nie zatrzymasz, ale to Ty decydujesz za którą nitkę pociągniesz, której poświęcisz chwilę uwagi, z której coś zrobisz…